Artykuły

Nikt nie woła

"Kwartet" w reż. Mariusza Puchalskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Agnieszka Michalak w Dzienniku - Kulturze.

"Kwartet" Ronalda Harwooda, z wyczuciem wyreżyserowany przez Mariusza Puchalskiego w poznańskim Teatrze Nowym, jest dowodem, ze starość jednak da się oswoić. A najlepiej robić to poprzez pełen zrozumienia wobec bohaterów śmiech.

Portrety artystów to specjalność angielskiego pisarza Ronalda Harwooda. Buduje ich psychologiczne charakterystyki, najczęściej stawiając wobec historii (min. "Za i przeciw", "Pianista"). Zawsze podkreśla, że jego bohaterowie to postaci wybitne. Podobnie, ale jednak inaczej, jest w "Kwartecie". Tu Harwood pochylając się nad artystami operowymi, już nie pierwszej młodości, dotyka wprost tematu przemijania. Nie tworzy przy tym smutnej i przewidywalnej opowieści o nieuchronnej śmierci. Z pozoru prostej tragikomedii dobudowuje drugie dno. Biały, sterylnie czysty dom spokojnej starości. Tu wszyscy są równi, bo wszyscy w tej samej sytuacji. Tu snuje się ostatnie marzenia, wspomina przeszłość, najważniejsze momenty życia. Tutaj przychodzi się umierać, ale wśród obcych, którzy z czasem mogą stać się bliscy.

Bohaterowie "Kwartetu" jednak o śmierci nie mówią. Mają spokojnie na nią zaczekać. Na zewnątrz nikt już na nich nie czeka, nie woła. Niczego nie żąda. A więc nie mówią o śmierci i nie myślą o niej. Grają przed sobą, jakby byli w teatrze, przybierają pozy wielkich artystów operowych, którymi niegdyś (czy na pewno?) byli. Chwalą się kolejnymi sukcesami, budując świat iluzji. Humor to ich broń przed starością. Nie opuszcza zwłaszcza Wilfreda (Włodzimierz Kłopocki), który jak nadworny błazen wszystko obraca w żarty. Jest uroczym erotomanem, który z gracją podszczypuje starsze panie. Swoje zaloty kieruje w stronę Cecily (Sława Kwaśniewska). Niegdyś uwielbianej przez tłumy, teraz borykającej się ze starczą demencją. Z biegiem lat artystka nie zgubiła jednak klasy. W jej głosie słychać manierę dawnej wspaniałości. Rozważny Reginald Michała Grudzińskiego wydaje się najbardziej pogodzony z czasem i przeszłością. Z jego roli uderza spokój i powaga, którą burzy pojawienie się operowej diwy Jean (Irena Grzonka), dystyngowanej damy, a na dodatek jego byłej żony. Kiedy uwielbiały ich tłumy, dostawali owacje na stojąco, a swój talent traktowali jak coś, co nigdy nie przeminie i zapewni nieśmiertelność. Razem zaśpiewali arię z "Rigoletta" Verdiego, tworząc piękny sceniczny kwartet. Zbliża się jubileuszowy koncert kompozytora i chcą jeszcze raz zaśpiewać.

Puchalski oswaja starość. Nie udaje mentora, nie poucza. Nie akcentuje też tematu śmierci (chociaż wisi ona w powietrzu). Starcze choroby swoich bohaterów traktuje jak normalną kolej rzeczy. Jego aktorzy nie użalają się nad swoimi bohaterami. Są spontaniczni i naturalnL To już nie artyści, a zwykli ludzie. Tylko może trochę więcej wiedzą, trochę mocniej czują.

Na scenie tworzą groteskowy, czasem tragiczny, ale strasznie śmieszny obrazek o przemijaniu. W tej śmieszności właśnie tkwi siła spektaklu i dystans reżysera do tematu. Dodatkowo szybkie tempo, błyskotliwe dialogi w ustach dojrzałych aktorów sprawiają, że seans nawet przez chwilę nie jest nudny. A finałowa scena to majstersztyk. Artyści, próbując odtworzyć słynny kwartet, na zawsze zejdą ze sceny... W tej jednej chwili umiera w nich nadzieja, że starość nigdy nie przyjdzie. Umierają znów odkopane ambicja Pogodzeni z bolesną prawdą, zamierają w bezruchu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji