Farsa z ostrym, makabrycznym farszem
"Farsa z Walworth" w reż. Adama Orzechowskiego na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.
Muszę zacząć od przestrogi: "Farsa z Walworth" Endy'ego Walsha to nie żadna farsa. Już bliżej jej do horroru. A najbliżej do jarmarcznego Domu Strachów.
W Domu Strachów jest i strasznie, i śmiesznie. W "Farsie" stężenie absurdu jest tak duże, że trudno się czasem nie śmiać. Na premierowym przedstawieniu w Teatrze Kameralnym sala chichotała na przykład, gdy Krzysztof Matuszewski tłukł Piotra Chysa blachą do pieczenia z taką siłą, że blacha aż się powyginała. A na pewno nie była z teatralnej tektury.
Tylko - co w tym śmiesznego? Reżyserowi Adamowi Orzechowskiemu udało się i w tej scenie, i nie w niej jednej zresztą, osiągnąć efekt, o który - podejrzewam - autorowi najbardziej chodziło: śmiechu i grozy.
Krzysztof Matuszewski to Dinny, irlandzki budowlaniec, który przed wieloma laty przyjechał do Londynu w poszukiwaniu pracy i życiowego fartu. Piotr Chys to jego syn Sean. Jest jeszcze jeden syn, Blake (Grzegorz Falkowski). I jest ich mieszkanie na piętnastym piętrze jakiegoś wieżowca w robotniczej londyńskiej dzielnicy. Mieszkanie praktycznie ogołocone z wszelkich sprzętów, widać, że lokatorom się nie przelewa.
Autorka scenografii, Magdalena Gajewska, pousuwała nawet ścianki działowe z kartongipsu, które autor umieścił w didaskaliach. W tym mieszkaniu klatce nie ma żadnych krat, oddzielających od siebie lokatorów. Nie ma się gdzie ukryć. To gorzej niż w Z00.
Za co oberwał Sean? Nie dostarczył odpowiednich rekwizytów do przedstawienia, jakie Dinny inscenizuje z udziałem synów, dzień w dzień, od kilkunastu już lat. Przedstawienie musi być zawsze dokładnie takie samo, bo jak nie, to Przez tych kilkanaście lat inscenizacja rozrosła się jednak, napuchła tak, że to, co obserwuje teraz rozbawiona i lekko zszokowana publiczność, to absurd do nie wiadomo której potęgi.
Nie bardzo wiadomo też, od czego się to właściwie zaczęło. To pierwsze przypuszczenie, o czym tak naprawdę ta niefajna farsa opowiada. Może o tym, że między ludźmi, a też we własnej głowie, nie potrafimy dojść do tego, jak było naprawdę?
Czy Dinny wyjechał z Irlandii za chlebem, czy uciekając po krwawej rodzinnej zbrodni? Pięter przypuszczeń jest tu prawie tyle, ile pięter domu, w którym mieszka emigrancka rodzina.
Na pewno jednym z tematów "Farsy z Walworth" jest emigracja właśnie. Walsh, sam irlandzki przybysz na londyńskim bruku, przejmująco opisał emigranckie lęki, poczucie obcości, klaustrofobiczne zamknięcie się w kręgu wspomnień, z którego nie można się wyrwać.
Kto chce, może też dopatrywać się w "Farsie" rozprawy z patriarchalną kulturą, ktoś inny - sztukę o tym, jak ludzie potrafią opleść się nawzajem chorymi i niszczącymi relacjami.
To ostatnie pasowałoby zresztą do Adama Orzechowskiego, który to samo, choć w bardziej lekkostrawnej wersji, pokazał w wyreżyserowanej w Wybrzeżu przed rokiem sztuce "Intymne lęki".
Orzechowski reżyser ma w sobie coś z pająka, który studiuje szarpiące się w ludzkiej pajęczynie ludzkie muchy. Robi to z wyczuciem. I współczuciem.
Natomiast Orzechowski dyrektor okazuje się mieć wyczucie co do członków zespołu własnego teatru. Nie chcę umniejszać trudu młodych aktorów, którzy mają w tej sztuce do pokonania prawdziwy slalom między tyczkami kilkunastu granych przez siebie postaci. Ale Krzysztof Matuszewski jako Dinny naprawdę mnie zadziwił. Aktor, pochowany już w przegródce komediowych ról, raptem gra mocną, pełnokrwistą, groźną i wstrę- tną postać despotycznego ojca.
Sztuka jest też dla mnie repertuarowym odkryciem, w sam raz na czasy bezkrytycznego mitologizowania obecnej polskiej emigracji.
Stańmy się Irlandią! Panie Premierze, niech pan, odwiedzając kiedyś Sopot, wpadnie do Teatru Kameralnego na "Farsę z Walworth".