Artykuły

Pieśń ujdzie cało

III edycję Brave Festival Zatopione pieśni we Wrocławiu podsumowuje Julia Hoczyk w Scenie.

Płomień rozgryzie malowane dzieje,

Skarby mieczowi spustoszą złodzieje,

Pieśń ujdzie cało.

Pisał przed wielu laty Mickiewicz w "Konradzie Wallenrodzie" a inny romantyczny wieszcz, Friedrich Schiller, twierdził, że "co ma ożyć w pieśni, zginąć powinno w rzeczywistości". Goście tegorocznego Brave Festival, zadedykowanego "zatopionym pieśniom", przenoszą rodzime tradycje z przeszłości w teraźniejszość, ocalają głosy i dźwięki, które trwają często niemal wyłącznie dzięki ich determinacji, sile i chęci kultywowania tego, co minione. We Wrocławiu usłyszeć można było pieśni z całego świata, od Maroka i Azerbejdżanu, poprzez Sardynię, Ukrainę, Macedonię, Tajwan, aż do bliższej Rosji i nieco bardziej odległej Gruzji. Każde są inne, niepowtarzalne i niepoddające się wartościowaniu, jak bowiem porównywać tak różne tradycyjne i profesjonalne zespoły ludowe, tj. Bistri Vodi z Macedonii, Narodnyj Prazdnik z Rosji czy Stari Koni z Polesia, ze światowymi gwiazdami: żeńskim Teatro Actores Alidos (Sardynia), rekonstruującym XIX-wieczne, lecz i dawniejsze pieśni przodków i koncertującym na całym świecie, Alimem Qasimowem (Azerbejdżan), mistrzem modalnego śpiewu mugam, z żeńskim zespołem Roudaniat z Maroka czy męskim Vakhtanguri z Gruzji - oba ostatnie tworzone przez dojrzałych artystów. Unikalnym wyróżnikiem Brave Festival jest bowiem przekonanie - bardzo antropologiczne z ducha - że wszystkie tradycje są równie ważne (co oddaje także rezygnacja z dotychczasowej, konkursowej formuły festiwalu), ciekawe i cenne, tak jak ludzie, którzy z nich pochodzą. Jak odmienne kultury, których te pieśni i tańce stają się reprezentatywnymi wycinkami. Choć może to nietrafne określenie: owe wycinki pozornie tylko są fragmentami, gdyż często zagarniają wszystkie dziedziny życia ludzi w określonej kulturze: były - lub są nadal - śpiewane nie tylko w ważnych dla danej społeczności momentach, tj. ślub czy narodziny, podczas ceremonii religijnych, ale także na co dzień: przy pracy, kołysaniu dziecka, biesiadach i ucztach, w czasie bardziej kameralnych spotkań z przyjaciółmi i rodziną. Pieśni nierzadko czyniły życie łatwiejszym, pomagały scementować międzyludzkie więzi, stanowiły pomost porozumienia między bliskimi sobie ludźmi, a nawet różnymi pokoleniami. Są najdoskonalszym przejawem łączności wspólnotowej, co bardzo dobrze widoczne jest zwłaszcza w pieśniach polifonicznych - jak pisze prof. Sławomira Żerańska-Kominek: "najważniejsze jednak w śpiewie wielogłosowym we wszystkich kulturach, niezależnie od zróżnicowania stylów, gatunków i form muzycznych, wydaje się poczucie społecznej jedności ludzi, którzy łączą się we wspólnym doświadczeniu dźwiękowym, nierzadko wiążącym się z doświadczeniem religijnym". Idąc tym tropem i nie zapominając o strofie Mickiewicza, można by rzec, że choćby historyczno-dziejowe okoliczności były jak najmniej sprzyjające i chciały pewne społeczne (i szerzej: narodowe) grupy zetrzeć z powierzchni ziemi, pieśń przynosi ocalenie, zamienia się w symboliczną przechowalnię wartości, zwyczajów i rytuałów, zachowuje ich pamięć zaklętą w dźwiękach i ludzkich głosach, co więcej: ratuje i przywraca pamięć miejsc i przodków.

Chcąc szukać bardziej naukowych klasyfikacji form obecnych podczas Brave Festival 2007, można byłoby rozróżnić polifonie i koncerty pieśni - wśród pierwszych znalazły się Actores Alidos, Bistri Vodi, Plemię Bunun z Tajwanu, a także Narodnyj Prazdnik i najbardziej magiczny dla mnie: zespół Vakhtanguri, prezentujący tradycyjny wielogłos guryjski. Koncerty to m.in. pieśni i tańce społeczności berberyjskiej z Maroka, Alim Quasimov, Stari Koni oraz Igor Reznikoff z Francji, profesor i twórca antropologii dźwięku, rekonstruujący średniowieczne pieśni chrześcijańskie, a także Chyskyrai z Republiki Sachny (Rosja). Niestety, koncert Chyskyrai, będący połączeniem show, pokazu histeryczki i szamańskiego transu, okazał się jedną z niewielu nieudanych propozycji tegorocznego Brave Festival. Mimo tak ogromnego zróżnicowania tradycji, wieku i statusu występujących zespołów, właściwie wszystkich pozostałych artystów cechował niezwykły autentyzm wykonania, pasja i szczerość, co jest tym bardziej zadziwiające, że wielu z nich często koncertuje w innych krajach; udało im się jednak nie zatracić świeżości śpiewu, grania, tańca, radości ze wspólnych występów, które (poza nielicznymi wyjątkami, ale raczej w części spektaklowej festiwalu, np. w przypadku zespołu Descendanse z pokazem tradycyjnych tańców Aborygenów z Australii) nie mają w sobie prawie nic z tzw. cepeliowości, nastawienia na pokaz i atrakcyjną prezentację własnej kultury (często martwej). Wręcz przeciwnie, główną - i jakże udanie zrealizowaną! - ideą festiwalu jest ukazanie dawnych tradycji jako wciąż żywych, niesamowicie mocno rezonujących zarówno w artystach, jak widzach i słuchaczach. Muzyczne sympatie są zaś podobnie odmienne jak pojedyncze ludzkie istnienia, mentalność, wrażliwość artystyczna, indywidualne preferencje. Dlatego, nie oceniając, gdyż takie ujęcie zdecydowanie mijałoby się z założeniami festiwalu, chciałabym opisać kilka wydarzeń Brave'u - tych, które zapadły mi w pamięć najmocniej i wywarły największe wrażenie.

Inauguracja Brave Festival odbyła się w niezwykłej atmosferze. Na scenie Teatru Muzycznego "Capitol" wystąpił Alim Quasimov, reprezentujący mugam, tradycyjną formę wokalno-muzyczną, wpisaną na światową listę dziedzictwa niematerialnego UNESCO. Mugam to muzyka pochodząca z Azerbejdżanu, w dużej mierze oparta na improwizacji wykorzystującej ludowe melodie i pieśni bardów. Śpiewacy mugam (we Wrocławiu Alim wystąpił w towarzystwie śpiewaczki - kobiety, lecz mimo pięknego głosu, charyzma Alima przyćmiła jej obecność, czyniąc śpiew Fargany Movlamovej jedynie interesującym ozdobnikiem i dodatkiem) koncertują z akompaniamentem tradycyjnych instrumentów, tj. tar (11-strunowa lutnia), kemacza (4-strunowe spiczaste skrzypce) i def (rodzaj dużego tamburyna). Kolejne wersje pieśni (co charakterystyczne jest dla większości tradycji zaprezentowanych podczas Brave Festival; niekiedy brak bowiem jednej określonej transkrypcji) wędrują między wykonawcami drogą przekazu ustnego, śpiewane przez mistrzów uczniom, ci zaś sami stają się mistrzami itd. Gwarantuje to niepowtarzalną żywotność pieśni, która nigdy nie zostaje spetryfikowana, lecz krążąc między pokoleniami wykonawców, ocala to, co istotne: zachowując swój rdzeń, podlega twórczym modyfikacjom, oddając charakter poszczególnych wykonawców i ich epoki. Współczesne interpretacje mugam odbijają skomplikowaną historię Azerbejdżanu, mieszają się w nim bowiem wpływy perskie, ormiańskie, gruzińskie oraz tureckie. Wrocławski koncert przeniósł słuchaczy w inny świat, w którym pieśń przelewa się niczym żywy strumień, żłobiąc niesamowite i przejmujące kształty, zadziwiając różnorodnością, miękką (niekiedy tylko, zwłaszcza u kobiety, ostrą) i donośną barwą głosu; pieśni stały się modlitwami, w rytm których Alim, z półprzymkniętymi oczami, kołysał się, jednocześnie jako niepodzielny władca dźwięków, jak i człowiek, poddający się niemal boskim rytmom i głosom odzwierciedlającym ponadludzki porządek.

W kontrapunkcie do występu Alima, tego samego dnia, w jednej z wrocławskich katedr odbył się koncert Igora Reznikoffa - nie tak ożywiony i przejmujący, raczej wyciszony, spokojny, podobnie modlitewny, lecz akcentujący kontemplatywny wymiar modlitwy. Dodatkowo podkreślał on różnice kulturowe między rozśpiewanym i roztańczonym Wschodem, a znacznie bardziej umiarkowanym, choć nie mniej szczerym w ekspresji emocji, Zachodem i tradycją wczesnych pieśni chrześcijańskich (IV-XI wiek). Ciekawym urozmaiceniem koncertu okazała powolna zmiana miejsc przez Igora, którego fascynują powiązania dźwięków z określoną przestrzenią. Gotycka katedra była tutaj aktywnym partnerem, odbijając, przekształcając i zwielokrotniając głos Igora. Dzięki temu dobitnie przypomniał, że gotyckie budowle sakralne powstały w tym samym celu, co pieśni: ku bożej chwale - stanowią więc architektoniczne modlitwy wznoszące się wprost do nieba.

Kolejnego dnia usłyszeliśmy dwa kobiece zespoły: Roudaniat z Maroka [na zdjęciu oraz Actores Alidos z Sardynii. Skład pierwszego zespołu tworzy osiem kobiet pochodzących ze społeczności Berberów (północno-zachodnia część regionu gór Atlasu), jednej z niewielu grup etnicznych w Afryce, której udało się zachować niezależność (tj. funkcjonują niezależnie od państwa marokańskiego). Coraz częściej młodzi ludzie opuszczają jednak berberyjskie wsie i udają się do miast, dlatego kultywowana przez kobiety tradycja jest tak cenna. Żeński charakter zespołu odzwierciedla swoistość społeczności Berberów, tj. fakt, że mężczyźni i kobiety tworzą w niej oddzielne grupy. Roudaniat zaczarował publiczność, wprowadzając ją w stan bliski transowi. I nie jest to wyłącznie zasługą religijnego wymiaru części zaprezentowanych pieśni. W każdej z nich splatały się ze sobą elementy improwizacji i indywidualnej interpretacji, zawsze śpiew prowadziła jedna z kobiet. Wykonawczynie akompaniowały sobie na okrągłych, niewielkich instrumentach perkusyjnych. Pieśni były dość monotonne, ale właśnie ów powtarzalny rytm przyciągał uwagę i niemal niepostrzeżenie wprowadzał transowość odbioru. Niezwykłym uzupełnieniem pieśni był, pojawiający się kilka razy, taniec brzucha jednej z młodszych kobiet. W tańcu tym równie ważne okazało się wprawienie w ruch całego ciała, wyrazisty, mocny rytm wybijany stopami i dynamiczne skoki: każda z repetycji tańca była podobna, lecz jednakowo emocjonująca i energetyczna.

Actores Alidos to grupa składająca się z pięciu młodych kobiet, którym przewodniczy niesamowita Valeria Pilia, obdarzona pięknym głosem o ogromnej skali i wielką osobowością. Co ciekawe, dyrektorem i założycielem zespołu jest jednak mężczyzna, Gianfranco Angei. We Wrocławiu kobiety wykonały zbiór zróżnicowanych pieśni - w większości a capella - do których docierały same, dokonując ich rekonstrukcji. Choć kiedyś pieśni te towarzyszyły mieszkańcom w życiu codziennym, dziś mało kto o nich pamięta i gdyby nie wielkie zaangażowanie pieśniarek, zaginęłyby w mroku dziejów. Członkinie Actores Alidos pochodzą z Orgosolo, miasta położonego w regionie Barbagia (czyli kraj barbarzyńców, jak nazwali go Rzymianie), górzystym obszarze Sardynii, gdzie wytworzyła się specyficzna tradycja muzyczna, której najbardziej wyrazistym przejawem są właśnie pieśni polifoniczne. Co ciekawe, oryginalnie (z wyjątkiem różańcowych) wykonywane były one przez mężczyzn, dlatego artystki zaproponowały interesującą innowację, aranżując je niejako na nowo. Obszar Barbagii poddany był wielu wpływom innych kultur, m.in. hiszpańskiej, co widoczne jest także w bardzo ożywionej ekspresji niektórych pieśni. Podczas wrocławskiego koncertu najbardziej zwracało uwagę ich niezwykłe zróżnicowanie, które spotykało się z podobnie odmiennymi głosami wykonawczyń: każdym o innej barwie i wysokości, co korespondowało z ich urodą i temperamentem. Usłyszeliśmy pieśni miłosne, liryczne, żałobne, kołysanki, modlitwy różańcowe, pieśni przy pracy a nawet pieśń rewolucyjną. Jedne posiadały określone słowa (najczęściej w rodzimym dialekcie), inne były po prostu swobodnymi wokalizami. Tak jak w tradycyjnych polifoniach, każdą inicjował i prowadził jeden z głosów (najczęściej Valerii, choć mogło się to zmieniać w trakcie danego utworu), zaś refreny miały charakter wielogłosowy. Kobiety najczęściej śpiewały na siedząco, w długich, rozłożystych błękitnych spódnicach (tylko Valeria miała odmienny strój, utrzymany w tonacji czerni), ale całe ich ciało zdawało się pulsować i wibrować zgodnie z rytmem pieśni, jakby dostrajając się do niego. Było to śpiewanie zdecydowanie aktywne, pobudzające wszystkie siły życiowe. Tym, co najmocniej pozostaje w pamięci po występie Actores Alidos, jest kobieca energia i silne głosy o nieprawdopodobnym wręcz vibrato.

Swoistą odpowiedzią na występ grupy z Sardynii stał się koncert męskiego zespołu Vakhtanguri z Gruzji, prezentującego wielogłos guryjski (również na liście UNESCO). Guria położona jest w zachodniej Gruzji, gdzie silnie zaznaczają się oddziaływania kultury i sztuki rzymskiej, perskiej, tureckiej i rosyjskiej. To właśnie im guryjska muzyka zawdzięcza tak ogromną różnorodność i moc natychmiastowego zdobywania serc (i uszu) słuchaczy. Vakhatanguri współtworzy sześciu dojrzałych mężczyzn, z których najstarszy ma ponad siedemdziesiąt lat. Zapewnia to niezwykłe nasycenie pieśni emocjami i życiowym doświadczeniem, decydując o ogromnej mocy przekazu i zwykłej ludzkiej prawdzie. Tradycyjna muzyka Gurii przekazywana jest z pokolenia na pokolenie w obrębie jednej rodziny, stąd w zespołach częste pokrewieństwo wykonawców. Pieśni zaprezentowane przez Vakhtanguri trwają w świadomości odbiorców wyłącznie dzięki zespołowi, pozostał on bowiem ich jedynym wykonawcą. We wrocławskiej Synagodze pod Białym Bocianem usłyszeliśmy ponad dwadzieścia utworów. Część z nich wykonywana była a capella, część z akompaniamentem niewielkich instrumentów strunowych (przypominających mandolinę i lutnię). Każda odmienna, choć można je podzielić na kilka grup, tj. pieśni liryczne (nawet rodzaj kołysanki) i chorały cerkiewne, pieśni biesiadne oraz towarzyszące pracy. Pierwsze dwa rodzaje śpiewano delikatnie, przyciszonymi głosami, kolejne - były znacznie mocniej zrytmizowane, o szybszym tempie, śpiewane pełnymi głosami, z często powtarzanymi zawołaniami i wyraźnie punktowanymi zakończeniami fraz. Pojawiły się także pieśni jeszcze bardziej zdecydowane i dynamiczne: wojenna śpiewana w pochodzie oraz o bohaterze narodowym. Nie mogło, oczywiście, zabraknąć znanej lirycznej Suliko. Tym, co wzmacnia magiczność guryjskich pieśni, są nie tylko piękne i niezwykle silne, metalicznie brzmiące głosy wykonawców, ale także charakterystyczne dla nich jodłowanie (zwane krimanchuli) oraz -jako jego kontrapunkt, lecz i dopełnienie - niezwykle niski, basowy głos, czyli gamqivani. Dzięki wokalnemu urozmaiceniu, wzbogaconemu o zróżnicowane osobowości śpiewaków, koncert Vakhtanguri okazał się misternie plecioną tkaniną głosów, emocji i wrażeń. Niezapomnianą.

Wcale nie oczywistą prawdę, że śpiewać można niezależnie od wieku, potwierdziły występy żeńskich zespołów Narodnyj Prazdnik z Rosji oraz Stari Konie z Ukrainy. Pierwszy istnieje od 1982 roku i jest grupą folklorystyczną-etnograficzną z Moskwy. Wykonuje tradycyjne pieśni wielogłosowe (często prawie zapomniane) z różnych regionów Rosji. Podczas koncertu "Pieśni Ziemi" siedem kobiet zaprezentowało pieśni związane z rosyjskim rokiem obrzędowym (m.in. z Bożym Narodzeniem, wodzeniem wiosny, które odbywa się na początku lata, czy z przesileniem wiosenno-letnim), kilka weselnych (m.in. Oy polia, poliami oraz Zelenaya sosenushka), liryczne, a także jedną żartobliwą. Przeplatane były utworami instrumentalnymi w wykonaniu mężczyzn (m.in. grą na świreli, czyli piszczałce oraz na rożku pasterskim), a niekiedy również wzbogacone tańcem, jak niektóre śpiewy weselne (np. Ay, vo polie lipushka, śpiewana w trakcie chodzenia po okręgu, z charakterystycznym tupaniem, czyli wybijaniem rytmu zwanego pieriesiekiem. Wszystkie stanowiły niezwykłe odzwierciedlenie codziennego życia na wsi, wyznaczanego przez naturalny rytm przyrody i pór roku. Układały się w swoistą mozaikę, z wyróżniającymi się przełomowymi mometami życia, jak ślub. Niektóre obrzędy towarzyszące pieśniom zostały w wielkim skrócie przedstawione, np. lament panny młodej - z głową całkowicie przykrytą chustą - na tle śpiewu druhen i jej wyłonienie się zza rozłożonego przez nie dywaniku jako narodziny do nowego życia.

Stari Konie to zespół czterech leciwych kobiet z ukraińskiego Polesia, specjalizujący się w śpiewaniu tzw. białym głosem, którego emisja jest zupełnie inna niż znana nam emisja przeponowa, bowiem główny rezonator dźwięku to tzw. maska, czyli przód głowy. Co ciekawe, tak wielkie umiejętności wokalne wydają się niejako wrodzone ludziom wychowanym i mieszkającym na wsi, żyjącym zgodnie z naturą i jej prawami. Liderką Stari Konie jest niesamowita Domynika Czekun o głosie brzmiącym mocno niczym zwielokrotnione echo dzwonu. Stari Koni przedstawiły we Wrocławiu - podobnie jak Narodnyj Prazdnik - pieśni należące do cyklu obrzędowego, a także kilka lirycznych, m.in. o dziewczynie, która chce, aby konie pomogły jej dogonić młode lata, lecz konie odpowiadają, że jest to już niemożliwe (co wobec wieku wykonawczyń - od ok. sześćdziesięciu do ponad siedemdziesięciu lat, budziło uśmiech wzruszenia). Znalazły się tu pieśni na przegnanie zimy, związane ze świętem kupały, inne - śpiewane latem, podczas żniw, dożynek. Pieśni okraszone zostały anegdotami i wspomnieniami, co wytworzyło między kobietami i widzami specyficzną, mocną więź porozumienia. Rodziło śmiech, chwile zadumy i zamyślenia, z których wytrącały kolejne żywiołowe pieśni.

Tegoroczny Brave Festival po raz kolejny przekonał, że idea ratowania ginącego dziedzictwa kulturowego ma ogromny sens i znajduje równie wielkie wsparcie, a występy nieraz zupełnie nieznanych lub egzotycznych grup, zyskują zaskakująco szerokie rzesze odbiorców. We Wrocławiu krąży nawet opinia, że zapanowała moda na Brave: chciałoby się dodać życzenie, aby nie była to moda przemijająca. Jedyną uwaga, jaką można byłoby wysunąć pod adresem organizatorów, dotyczy czasowego nakładania się wielu wydarzeń, co być może jest zwyczajne w przypadku wielu imprez teatralnych, lecz we Wrocławiu udawało się do tej pory unikać tych niesprzyjających koincydencji. Bywało, że jednego wieczoru miały miejsce spektakle, pokazy filmów i spotkania z artystami: wszystkie wydarzenia równolegle, co wymuszało zdecydowany wybór jednej z propozycji. Może warto projekcje filmów rozpoczynać już popołudniu, jak podczas poprzednich edycji festiwalu?

Dla żądnych dalszych, nierzadko już nocnych, wrażeń, organizatorzy przygotowali późnowieczorne koncerty rozwijające się w imprezy taneczne. Często współczesne dźwięki spotykały się tu z brzmieniami tradycji, podobnie jak zespoły i Dj'e z całego świata. Szkoda, że klub "Kamfora" okazywał się czasem za ciasny (i za duszny) dla wielu festiwalowych gości - mimo swojej kameralności i międzykulturowej atmosfery. Nie do końca rozumiem też obecność w programie Brave Festival spektaklu "Czas Matek" T. Ósmego Dnia (którego dokonania bardzo cenię, ale co ów spektakl ma wspólnego z założeniami tegorocznej edycji pozostaje dla mnie zagadką), a także ewidentnie cepeliowy występ Descendance (który zresztą występuje najczęściej na ulicach). Zespół niewątpliwie ma ogromny potencjał (nie mówiąc już o kulturowym znaczeniu faktu, iż uprawia formy sztuki pochodzące z 6 aborygeńskich plemion: gdyby nie jego działalność, dawno nikt by już o nich nie pamiętał) i aż żal, że nie zdecydował się go wykorzystać, powtarzając wciąż kilka dźwięków i tańców (czy wręcz: ruchów) - dużo bardziej interesujący byłby pełnowymiarowy spektakl czerpiący z tradycyjnych tańców i pieśni. Nie zachwycił także Teatr Nomadów "Sachna" z Kirgistanu, który dla odmiany pokazał aż dwa spektakle. Oba jednakowo proste i naiwne w swojej teatralności. Nie znam tradycji i kultury teatralnej Kirgistanu, może na jej tle były to ciekawe propozycje, jednak dla mnie poziomem zbliżone do świetlicowego teatru amatorskiego. Abstrahując od wszystkich uwag i zastrzeżeń (większość z nich dotyczy, paradoksalnie, zbyt obszernego programu, zmuszającego do dokonania selekcji wydarzeń), III edycję Brave Festival uważam za niezwykle udaną odsłonę tego unikalnego transkulturowego święta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji