Artykuły

Kot patrzy na deszcz

221. Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Wiersze Jerzego Tchórzewskiego czytali Beata i Tomasz Schimscheinerowie. Grało Motion Trio. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Bywa tak bardzo rzadko, ale też - o, symetrio droga - bywa i odwrotnie, tak fundamentalnie odwrotnie, jak ostatniej niedzieli, kiedy Tomasz Schimscheiner i Beata Schimscheiner czytali wiersze Jerzego Tchórzewskiego, zaś magicy z Motion Trio - Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn i Paweł Baranek - wypuszczali z akordeonów Ziemię całą zmienioną w nuty. Dali mały, godzinny sens zgody warg ze słowami i ucha z dźwiękiem.

Jak Schimscheinerowie trafili na tom "Wieczny początek gwałtownej chwili" pióra malarza wybitnego, współtwórcy Grupy Krakowskiej, a dziś, dziewięć lat po śmierci, legendy, jak Tadeusz Kantor bądź inny Matejko? Pan Tomasz mówił, że to przypadek. Kiedyś, gdzieś, pewnie przy szkle smacznym, syn Tchórzewskiego zasugerował im ten tom i jeszcze wspomnienia ojca, eseistyczne kroniki "Świadectwo oczu" oraz "Świadectwo dojrzałości". Podobnie, czyli nie wiadomo dlaczego, Wojtarowicz, Gałażyn i Baranek - każdy we własnym dalekim chłopięctwie - złapali akurat za akordeony, a nie za dudy bądź fujary. Owszem, to przypadki, lecz przypadki, które musiały się zdarzyć.

Słowa Tchórzewskiego zostały z Schimscheinerami. Już nie da się ich strzepnąć ze skóry. Akordeony Motion Trio od lat są już konieczne niczym brzuchy grających. Co, chciałbyś porzucić swój "sagan"? Nie wierzę. Chciałbyś zmienić frazy, które stały się koszulą pamiętającą wszelkie twe poty lęku i gęsie skórki radości?

Właśnie - wiersze Tchórzewskiego czytali tak, jakby zakładali i zdejmowali najwierniejsze koszule. Pożegnania z wolno umierającą żoną - pierwszy rękaw. Portrety dawnych chwil ciepłych - drugi rękaw. A później guzik po guziku, metodycznie, spokojnie, coby nie uronić pieszczoty plastiku muskającego palce - trochę ironii, szczypta najprostszych mądrości, garść taktownego zdziwienia nieogarnioną gęstością świata. W chwilach ciszy - ta sama gęstość wyłażąca z trzech akordeonów. Po czym znów słowa-guziki, zdania-rękawy. O miłości, o odchodzeniu, o samotności, o pogodzeniu, o aniołach, o wszystkim, co się wymyka jednoznacznej punktacji.

Wojtarowicz, Gałażyn i Baranek przyfrunęli na Salon wprost z Carnegie Hall, z legendarnego gmachu nowojorskich filharmoników. Mam nadzieję, że przynajmniej z grubsza zauważyli, gdzie grali. Mam nadzieję, ale głowy nie dam. Rzecz w tym, że gdy się gra w tak potężnej zgodzie z sobą, to gdziekolwiek się jest - w istocie jest się w skrajnie intymnym miejscu, gdzieś w dalekiej przeszłości, na samym początku. Na zydlu przy trzeszczącym piecu w wielkiej, szarej kuchni. Na dworze mróz jak jasny gwint. Cichych nut słucha tylko kot. Z Tchórzewskim i Schimscheinerami - podobnie. Przy całym dla nas szacunku - w pewnym sensie my, słuchacze, nie byliśmy Schimscheinerom potrzebni. Owszem, elegancko tolerowali naszą obecność, ale czy naprawdę widzieli nasze twarze? W tej materii też nie dam głowy. Byli u siebie - to pewne. W jakimś tylko dla nich przeznaczonym miejscu ciepłym. Na zachwycająco prostych wierszykach Tchórzewskiego się wspierając, szli dokądś ścieżkami sobie znanymi, tylko swoich lęków i tylko swoich radości dotykając. Pełne złoceń i pastelowych aniołów na suficie foyer jakby znikało. Kolejna kuchnia narastała, kuchnia Schimscheinerów na dalekim osiedlu. Już nie było rzędów i sceny, nie było podziału na nich i nas, na tu i tam. Był stół pod oknem i wszędzie blisko. Czytali. Zapachniało kawą. Widmowy kot, co wylazł chyba wprost z prozy Brunona Schulza, lizał łapy na parapecie i oglądał deszcz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji