Artykuły

Dwa żółte światła

"Amelka, Bóbr i Król na dachu" w reż. Konrada Dworakowskiego w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Idą. Znajda Amelka (Iwona Olszewska) i drużyna człowieczym językiem gadającej fauny i flory. Idą po czarny miód. Czarny? Miód czarny? Wprost z piekielnych uli przywleczony? Przez infernalne pszczoły z podziemnych kwiatów wyssany? Słodycz i smoła?... Już samo to przeraża, a tu jeszcze noc jak miód, bór bez końca i w środku boru sowa bezlitosna, co ponoć jednym świstem dzioba odcina łby wędrowcom bezradnym w ciemnościach. Tak ludzie bają od zawsze. Strach iść, ale idą. Sowa w wyobraźniach urasta do potęgi króla Piasta, lecz idą, brną w bór, idą, idą i idą. Amelka i z każdym jej krokiem liczniejsza gromadka. Najpierw dołącza gadający Bóbr (Krzysztof Prystupa). Dalej: elokwentna Gruszka (Maja Kubacka), wygadana Dynia (Dorota Stępień), Piesek Szino Pantaleon (Paweł Mróz), który wprawdzie utracił dar szczekania, lecz na ustnych egzaminach z literatury kłopotów pewnie by nie miał, wreszcie mieszkający na dachu nie wiadomo jakiej budowli Roztargniony Król (Franciszek Muła) - trochę wieczny chłopiec, trochę leśny dziadek, trochę własny swój błazen nadworny. Idą. To dobrze. Ale też przy wejściu Dyni jakoś nieswojo się poczułem. Bo szli, ale trochę za bardzo po to tylko, by iść. Jakby nie po to, by dojść, lecz by baśń jako tako dalej się snuła. Niby dziarsko szli, ale pojawił się jakiś nieprzyjemny pat. W istocie mówię o zdaniach Tankreda Dorsta.

Owszem, napisana przezeń i w teatrze Groteska przez Konrada Dworakowskiego wyreżyserowana baśń "Amelka, Bóbr i Król na dachu" to drobiazg smakowity. Ale też nie ma co kryć, w akcie pierwszym, który jest wędrówką po czarny miód, zdania prędko nabierają niemile somnambulicznego rytmu, intonacja kostnieje w monotonnych, jak mantra powtarzalnych sztancach, zza słów krzywe swe ryjki wystawiają potworki umoralniającego banału, choćby ten potworek, że trzeba, drogie dzieci, bliźnim pomagać w potrzebie... Dajcie spokój. Krok po kroku marsz ich i ich mowa zaczynają być łażeniem i gadaniem w kółko. Robi się na scenie trochę nudno, przewidywalnie, płasko. Człowiek przygląda się temu i naraz dławi mu gardło lęk nie z tej ziemi: a co, jeśli Dorst pasjami lubi przyrodę i postanowił w baśni swej docenić cały las? Boże jedyny, jak bogate botanicznie i zoologicznie są knieje Dorsta? Jak Bory Tucholskie czy jak - błagam o to - krakowski nasz Lasek Wolski? Matko Święta, przecież jeśli po uczłowieczeniu bobra, dyni, psa i gruszki autor z uczłowieczającą troską pochylił się też nad kosem, rysiem, jagodą, borówką, łosiem, jeleniem, borsukiem, niedźwiedziem, trawą, sosnowymi igłami, grzybem, czaplą, mchem, dżdżownicą, leszczem oraz łątką jednodniówką - to mam przerąbane! Drużyna Amelki narastać i leźć będzie do rana, więc ja do świtu na widowni niechybnie uświerknę!... Na szczęście - skończyło się na dyni. Dynia kończy uczłowieczanie, lecz błąd usypiającej monotonii jest wyczuwalny. Żal. W końcu to jedyny duży zarzut, jaki do przedstawienia Dworakowskiego mieć mogę i mam. Z, powiedzmy sobie, nie pierwszej jakości frazami Dorsta coś można było inscenizacyjnie zrobić, a nie tylko kazać aktorom tak łazić i łazić oraz gadać i gadać. Szkoda. Bez błędu monotonii aktu pierwszego wzruszająco prosta ta historyjka byłaby smakowitsza. Zwłaszcza że Martyna Dworakowska rzecz całą odziała scenografią skrajnie skromną. To jest bardzo dobre. Baśń czysto podana, baśń niezagracona, baśń ulepiona z najprostszych znaków scenicznych, zawsze mocniejsza jest, dłużej pamiętana, niż baśń upocona pod zwałami zawadiackiego baroku. U Dworakowskiej nic, jeno kilka barw, kilka kształtów - i pustka. Sowa, co ma odciąć głowę Amelce, to tylko żółte oczy w ciemnościach - dwa krągłe światła za tiulem jak popiół. Tak, Amelka ma umrzeć, bo tu gra w istocie nie o czarny miód, lecz o śmierć idzie. Znajda wadzi tym, które ją przygarnęły. Znajda jest niewygodna dla wiecznie pyskującej staruchy Frygi (Małgorzata Brożonowicz-Sienkiewicz) i jej córki, bez wytchnienia nadąsanej Mruksy (Monika Kufel). Roi się tym doszczętnie skretyniałym hodowczyniom kur, roi się, że jutro, najdalej pojutrze cudowny książę na ich kurzym guanem zafajdanym podwórku białego rumaka usadzi i tak się w nich zakocha, że od razu obie na zamek zabierze i za żony pojmie, roją cud kretynki - a tu Amelka, wiecznie umorusany wyciruch, krząta się i bruździ. Gdy książę przybędzie - gotowa coś naprawdę fatalnego wybruździć. Lepiej nie kusić losu. Lepiej niech znajdy nie będzie. Niech z samego sedna ogromnego boru przyniesie dzban pełen miodu czarnego. Niech idzie nocą. Pyskująca skorupa i nadąsany szczyl wierzą w brak litości sowiego dzioba. Są ufne.

Idzie więc Amelka. Idzie przez ciemność i słyszy dobre głosy. Mowę bobra i dyni, mowę gruszki i psa. A może są to strzępy starych opowieści, co się obudziły wewnątrz przerażonej głowy? Obojętne. Słyszy dobre głosy i przyjmuje dobre głosy. Już nie ma samotności, a strach coraz śmieszniejszy. Śmierć to już tylko dwa krągłe żółte światła zawieszone w czerni. Łatwo je zdmuchnąć. Bezlitosny sowi dziób nie ma sił. Przemija czerń. Wstaje dzień. Amelka wraca do kurnika. Wszystko kończy się szczęśliwie. Opowieści ocalają.

.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji