Artykuły

Klatka szuka ptaka?

"Nic co ludzkie" w reż. Pawła Passiniego, Piotra Ratajczaka i Łukasza Witt-Michałowskiego na Scenie Prapremier InVtro w Lublinie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w Lubelskim Informatorze Kulturalnym Zoom.

W piątek 11 stycznia w Centrum Kultury rozpoczęła swoją działalność nowa Scena Prapremier InVitro. Od dość dawna Lublin nie widział teatralnej premiery obarczonej tak dużymi oczekiwaniami, jak przygotowany na jej inaugurację spektakl "Nic co ludzkie". Na to podniesienie napięcia w leniwym zazwyczaj lubelskim światku wpłynął splot najróżniejszych okoliczności. Oto pojawił się wreszcie w Lublinie desant młodszego pokolenia teatralnego, aktorów i reżyserów niespokojnego ducha, pracujących w systemie projektowym, poszukujących swojego teatru na wielu scenach Polski. Ambitne zapowiedzi twórców InVitro każą nam wierzyć, że powstanie stała, repertuarowa oferta prezentacji niestandardowych propozycji teatralnych, rodzaj przeciwwagi - a może po prostu uzupełnienia - dla raczej konserwatywnie zorientowanego Teatru im. Osterwy. Co więcej, na otwarcie sceny wybrano przedsięwzięcie zapowiadane jako teatralny aneks do wydanej po polsku (właśnie w dniu premiery!) książki "Strach" Jana Tomasza Grossa - czyli coś w rodzaju teatralnego kija włożonego w mrowisko.

W boju z ostrą publicystyką teatr zazwyczaj bywa nierównym przeciwnikiem, i zdarza się, że już w pierwszej rundzie znokautowany w żałosnym stylu pada na sceniczne deski. Ostatni tego typu przypadek to sławetne "Betanki" Teatru Kreatury. Jednak przygotowany przez kolektyw reżysersko-aktorski spektakl Sceny InVitro ocalał, chyba właśnie dlatego, że w dwóch trzecich swojego trwania uchylał się od zbyt prostych uogólnień.

"Nic co ludzkie" to całość mieszcząca w sobie: trzy opowieści, charakter pisma trzech reżyserów, grę piątki aktorów, i jeden temat - kontrowersje relacji polsko-żydowskich. Hasło "żydowskość" wrzucono zatem do teatralnej maszyny interpretacyjnej, która wypluła trzy bardzo różne rozwiązania.

Wariant pierwszy: odrealnienie

W etiudzie Pawła Passiniego bliżej nieokreślona przedstawicielka kasty celebrities postanawia dowiedzieć się prawdy o swoim pochodzeniu, zmęczona bombardującymi ją zewsząd aluzjami, wzmiankami i niedomówieniami. Ale to tylko parter, poziom podstawowy tej na pozór prostej opowieści. Wyłaniająca się ze scenek i dialogów obyczajowa historyjka na każdym kroku jest przełamywana i odrealniana. Spod skorupki scenicznej psychologii, błahych i niebłahych rozmów wykluwa się Nieznane, Obce. Główna postać tej części, zagrana przez Julię Krynke, cała jest pytaniem, niemym zdziwieniem, zatrzymanym uśmiechem na ładnej, ufnej twarzy. Nie pytając o nic wrzucono ją w szereg sytuacji, biegnących jak po sznurku ku oczywistemu rozwiązaniu. Ale nieopodal czeka już enigmatyczny osobnik w bluzie z kapturem, i stojąc w cieniu, drży z zimna, chucha na ręce w bokserskich rękawicach. W tle atakuje oczy niepowstrzymany potok obrazów, przenikają się twarze i litery hebrajskiego alfabetu, aż zanadto znane czarno-białe fotografie. Kiedy pada sakramentalne "pani jest Żydówką" - rozpoczyna się absurdalny taniec - "żydoaerobik". Jestem Żydówką, czyli kim właściwie jestem? Zlepkiem skojarzeń, klisz, karykaturalnym Chasydem z doklejoną brodą jak u Świętego Mikołaja? Czy można stworzyć się na nowo, kiedy wyobraźnia nie ma żadnej podpórki, i czy jest to w ogóle możliwe? Poprzez te pytania Passiniemu udało się tu powiedzieć rzeczy istotne o tożsamości (nie tylko żydowskiej), porwanej, nieciągłej, zagadkowej - postrzępionej jak stara, nikomu niepotrzebna taśma.

Wariant drugi: pałką między oczy

Doku-drama. W przypadku tematu polsko-żydowskiego, opartego głównie na osobistych świadectwach jest to zbyt kusząca oczywistość. W zastosowaniu chwytu polegającego na semantycznym wykorzystaniu publiczności (szczegółów nie chcę zdradzać) Piotra Ratajczak znalazł proste, a może nawet prostackie, teatralne przełożenie dla oskarżycielskich tez książki Grossa. Jak wiadomo, tego rodzaju uproszczenia bywają skuteczne, i zapewne mogą robić duże wrażenie. Ale na widowni mogą znaleźć się i tacy, którzy poczują się manipulowani i szantażowani emocjonalnie.

Wariant trzeci: oniryczny koszmar

Łukasz Witt-Michałowski pracował na materiale autentycznej opowieści więźniarki Walentyny Nikodem o jej powrocie z obozu. Dramaturg Artur Pałyga zrobił z tej dokumentalnej relacji literackie cacko, uniwersalizując ją, przekształcając w bolesną przypowieść z ironicznym chichotem historii w tle. W scenicznej realizacji Witt-Michałowskiego wszystko, co się tu dzieje, dzieje się we śnie. Co noc spod materaca bohaterki wychodzą te same widma, aby jeszcze raz odegrać znany w najdrobniejszych detalach oniryczny koszmar. Oto cudem uratowana, na skraju głodowej śmierci wlecze się w drodze powrotnej - i spotyka ukrywającą się obozową oprawczynię. Wydaje ją przypadkowo przejeżdżającym radzieckim żołnierzom. Ale oni obydwu kobietom mają do zaoferowania tylko jedną, własną logikę postępowania... Tak więc w świecie zawieszonych moralnych sankcji nie ma już jasnych podziałów na kata czy ofiarę, dochodzi do dziwacznego, pozaracjonalnego utożsamienia - klatka zaczyna szukać ptaka, jak w znanym paradoksie Franza Kafki. Śniąca przez lata swój jedyny sen chce uchylić jego absurdalną logikę, odczarować ten świat, zmienić bieg wydarzeń, otrzymać jeszcze jedną szansę. Raz za razem śni i rozgrywa swoją opowieść, zmienia obsadę, wypróbowuje zakończenia. Chce kochać, całować Niemkę, Rosjanina. Na brud wspomnień, na rozsypane wszędzie obozowe fotografie spada bukiecik fioletowych kwiatów. Przez cały czas w tle, na ekranie, widzimy stężałą, a może po prostu zamyśloną twarz starej kobiety. W zakończeniu kadr ożywa, i kobieta na nagraniu ze zdumieniem mówi: "zaczęłam ją szarpać, popychać, a ona nic, w ogóle się nie zasłaniała".

Materiały prasowe podawały, że trzy części spektaklu opowiadają o Zagładzie z perspektywy ofiary, świadka i kata. Akurat ten zamiar spalił na panewce - bo perspektywa mogła być tylko jedna: wyobrażeniowa. Nie możemy odtworzyć świadomości kata, świadka czy ofiary, możemy być tylko czytelnikami tekstów i działań, które po sobie zostawili. "Nic co ludzkie" to po prostu rozpisana na trzy głosy próba wejścia ludzi wychowanych w drugiej połowie XX wieku w poholokaustowe mroki. Próba udana - dzięki narzędziom teatralnym, obrazkom utkanym przecież wyłącznie z wyobraźni. I jeśli coś zaiskrzyło, to właśnie dzięki teatrowi, dzięki przynależnej sztuce umiejętności sublimacji każdego, nawet najdrastyczniejszego doświadczenia. Dzięki umiejętnej, delikatnej poetyzacji dramaturga Artura Pałygi, dzięki zagadkowej, pełnej niedopowiedzeń oprawie muzycznej i wizualizacjom Passiniego. Przede wszystkim zaś - dzięki niezwykłemu, bardzo sprawnemu, elastycznemu kolektywowi aktorów: Joannie Król, Julii Krynke, Pawłowi Pabisiakowi, Szymonowi Sędrowskiemu, Robertowi Zawadzkiemu.

Mnie zaś najbardziej cieszy fakt, że szkoleniowe, ulotne doświadczenia letniego warsztatu dramaturgicznego w Nasutowie (zorganizowanego przez Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka, Teatr NN i Dariusza Jachimowicza) nie przepadły, że zostały podsumowane wymiernym scenicznym bytem. No i to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa najciekawsze i tak dopiero przed nami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji