Artykuły

Z dystansem do "dystansu"

W zamierzeniach całość ciąży ku nowoczesnej i pogłębionej psychologicznie interpretacji eksponowanej poprzez zderzenie z komicznymi treściami. W realizacji pozostaje zaś tyko ciężkość w odbiorze. Fiasko tkwi w reżyserii i w obietnicach, na których się kończy - o "Balladynie" w reż. Bogdana Cioska w Teatrze im. Osterwy w Lublinie pisze Marta Zgierska z Nowej Siły Krytycznej.

Kolejna premiera w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy okraszona została bujnym kwieciem i rzęsistymi oklaskami. Czy premierowe reakcje lubelskiej publiczności są miarodajne? Z każdym kolejnym spektaklem śmiem wątpić coraz bardziej.

Tym razem przedstawiona została "Balladyna" według Bogdana Cioska. W przedpremierowych wypowiedziach reżysera brzmiała pewność, co do obranej drogi w interpretacji "Balladyny". Spektakl operujący stylem ariostycznym, poruszający się w przestrzeni postmodernistycznej gry, pełnej aktorskiego dystansu w kreowaniu postaci. Całość zamknięta zaś w ironicznym nawiasie. Do tego plakat wyglądający jak zapowiedź spektaklu przynajmniej nowoczesnego - smutna twarz Balladyny ginąca w cieniu pojazdu, w tle współczesne miasto. Budzący nadzieję obraz dopełnia obsada spektaklu - młodzi aktorzy z dużym potencjałem.

Niestety analogicznie do wyznawanej przez reżysera formuły "gry z dystansem", w doświadczonych odbiorcach wykształciła się formuła "odbioru z dystansem". I tak coś nie pozwalało ślepo wierzyć w przemianę, jaka miałaby zajść w realizacjach w Teatrze Osterwy, czy to w sposobie kreowania świata scenicznego, czy w samym w podejściu do tematu.

Obawy okazały się uzasadnione. W spektaklu odczuwa się dysonans, rozbieżność intencji i rezultatu. "Balladyna" zgodnie z zamierzeniem reżysera nie jest już spektaklem, który może urzec swoją baśniowością, plastycznością przedstawień fantastycznych. Ale jednocześnie, wbrew intencjom, nie jest także dobrym studium psychologicznym. Przedstawiony świat wypełnia brak zdecydowania, co uniemożliwia konsekwentne dążenie do postawionych sobie celów. Teatr nie może oderwać się od klasycznych przyzwyczajeń, chce grać minimalistycznie i skrótowo, a gra gdzieś pomiędzy. Brakuje wyrazistej formy, która pozwoliłaby prawdziwie dotrzeć do odbiorcy, oddziaływać na jego świadomość.

Niektóre rozwiązania sceniczne są bardzo atrakcyjne wizualnie, chociażby podświetlone czerwone pionowe pasy w zamku budujące atmosferę grozy czy zwisające drabinki, na których dialog prowadzi Skierka (Jerzy Rogalski) z Chochlikiem (Tomasz Bielawiec). Jednak w całości spektaklu scenografia nie jest ani minimalistyczna ani zdecydowanie wpisana w konkretną konwencję, widzimy zarówno elementy uwspółcześnione, jak i archaizmy, znów balansujemy gdzieś pomiędzy.

Oddzielny punkt stanowi kwestia komizmu, który miał być najmocniejszą stroną spektaklu, a stał się najsłabszą. Zastosowanie prostackich chwytów komicznych, jak puszczanie gazów przez Grabca (Przemysław Gąsiorowicz) jest wielką pomyłką, a nieuzasadnione wprowadzenie rowerowej jazdy Skierki i Chochlika sprawia wrażenie popłuczyn po hondach Hanuszkiewicza. Prawdziwy komizm czy groteskę w teatrze powinno wydobywać się w nieco inny sposób. Postać Grabca w początkowych scenach budzi nadzieję, jednak w dalszej części w kreacji zgrzyta. Podobnie dzieje się ze Skierką i Chochlikiem, którzy mimo dobrych predyspozycji, nie spełniają do końca powierzonych im ról. Najbardziej chybiony wydaje się ich dialog zamykający spektakl. W poczet scenicznych gagów, raczej niezgodnie z intencjami Bogdana Cioska, dopisałabym jeszcze (dla mnie najbardziej komiczny) wizualizację zabójczego pioruna, który przecież musiał uderzyć z mocą - inne rozwiązanie przy "odejściu od iluzjonistycznego kreacjonizmu" nie wchodziło wszak w rachubę.

W spektaklu nie ma miejsca dla tragikomedii, dla chwili, kiedy rozbawiona publiczność łapie się na własnym śmiechu. Sęk w tym, że widz nie czuje się ani rozbawiony ani przejęty. Nie ma ani chwili refleksji. Może nawet nie śledzi bacznie wydarzeń na scenie, które w pewnym momencie najzwyczajniej w świecie zaczynają nudzić. Bowiem w ostatecznym rozrachunku po raz kolejny zostaje przedstawiona historia Balladyny - od początku do końca. Nie licząc pierwszej sceny stanowiącej przeniesienie części sceny finalnej oraz permanentnej obecności Skierki i Chochlika, którym nadany został status siły sprawczej, jest to sceniczne streszczenie dramatu Słowackiego. Pozbawione fantastycznej atmosfery, przy jednoczesnym braku umiejętnego wyeksponowania jakiejkolwiek innej płaszczyzny.

Mimo prawdziwego i szczerego zaangażowania młodych aktorów, twór pozostał tylko drewnianym kadłubem. W poszczególnych kreacjach postaci widać wiele elementów, które należy docenić. Na uwagę zasługują postacie Balladyny (Hanka Brulińska) i Goplany (Karolina Stefańska), których gra rozwijała się wraz z postępującą akcją, a także dobra kreacja pustelnika (Henryk Sobiechart).

W zamierzeniach całość ciąży ku nowoczesnej i pogłębionej psychologicznie interpretacji eksponowanej poprzez zderzenie z komicznymi treściami. W realizacji pozostaje zaś tyko ciężkość w odbiorze. Fiasko tkwi w reżyserii i w obietnicach, na których się kończy.

Szkoda, że nie mogę parafrazując Bogdana Cioska powiedzieć, że jego działalność wpływa orzeźwiająco na nieco stęchłą atmosferę życia teatralnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji