"Dziady" jako dramat biograficzny
Stanisław Vincenz napisał kiedyś essay pt. "Hamlet jako czytelnik". Chodziło tutaj o związek hamletowskiej myśli z tym, co Vincenz nazywa "humanizmem czytelnika". Szekspir był "spadkobiercą i uczniem humanizmu". A humanizm wywołał w dziejach myśli ludzkiej gwałtowny i ostry przewrót. Otóż jeden z najpotężniejszych impulsów rewolucyjnych stanowiła tutaj lektura. Milton uważał książki za "ekstrakt żywego ducha", porównywał je do "baśniowych zębów smoczych", których posiew ,,rodzi uzbrojonych mężów".
Czyż nie można by, i czyż nie byłoby rzeczą pożyteczną napisać rozprawkę pt. "Gustaw jako czytelnik?" Czy to nie jest znamienne, że pierwsze słowa Pierwszej Części "Dziadów" dotyczą lektury? I to jakiej lektury! Jak ważnej dla całego rozwoju dalszych wydarzeń! Zgaśniecie świecy przerwało lekturę romansu "Valerie", "nieudolnego naśladownictwa Wertera" (jak objaśniają komentatorzy). Rezultatem pasjonującej lektury stało się marzenie:
Jest i musi być kędyć, choć na krańcach
- świata,
Ktoś co do mnie myślami wzajemnymi lata!
Mickiewicz nie daje swej Dziewicy jakiejś nieokreślonej lektury romansowej, w którą się tak zanurzały ówczesne panienki. Maryla czyta utwór, który był naśladownictwem Wertera. Otóż przyszły partner Dziewicy w wielkim dramacie miłosnym, Gustaw - też czyta, a nawet pochłania książki. Jednym z najważniejszych dzieł w jego bibliotece są na pewno - "Cierpienia młodego Wertera":
Księże, a znasz ty żywot Heloisy?
Znasz ogień i łzy Wertera?
Zanim po raz pierwszy wydobędzie sztylet z samobójczym gestem, śpiewa Gustaw przeróbkę pierwszej zwrotki wiersza Reitzen-steina "Lotte bei Werthers Grabe":
Tylem wytrwał, tyle wycierpiałem
Chyba śmiercią bole się ukoją;
Jeślim płochym obraził zapałem,
Tę obrazę krwią okupię moją...
Można by zbudować wcale bogatą bibliotekę z książek, na które powołuje się Gustaw-Konrad lub do których czyni aluzje.
Lecz nie ma chyba utworu, który by tak mocno oddziałał na los bohatera "Dziadów" wileńsko-kowieńskich jak "Cierpienia młodego Wertera". I nie chodzi mi tylko o sprawę samobójstwa. Nie tylko o gwałtowną miłość, o której Werter pisze w liście do przyjaciela: "Cóż znaczy ta szalona, bezkresna namiętność? Nie znam już innej modlitwy jak do niej; nie zjawia się żadna inna postać prócz niej i wszystko wokoło widzę tylko w związku z nią... Gdy tak przy niej posiedzę dwie, trzy godziny i upajam się jej postacią, jej obejściem, niebiańskim urokiem jej słów i stopniowo rozpalają się wszystkie me zmysły, w oczach mi się robi ciemno i ledwo co słyszę i coś mnie chwyta za gardło jak skrytobójca; gdy potem me serce bijąc gwałtownie chce ulżyć skołatanym zmysłom, a tylko jeszcze bardziej je podnieca, Wilhelmie, nie wiem często, czy żyję na świecie". (Przekład Leopolda Staffa).
Lecz filiacje sięgają jeszcze dalej. Nie tylko gwałtowna i nieszczęśliwa miłość stała się przyczyną samobójstwa, jakie popełnił Werter, ale i odraza do ludzi rozsądnych, zbyt pewnych siebie, którym nic nie można zarzucić; takim jak mąż Lotty, Albert. Tu oto jesteśmy świadkami rozpoczynającego się przewrotu, którego pełną manifestacją miał się stać romantyzm europejski. Rysuje się walka o rozszerzenie podstaw poznania ludzkiego. Schemat widzenia świata, jaki stworzyli ludzie Oświecenia, nie może już wystarczyć nowemu pokoleniu. "Na korzyść reguł - woła Werter - można rzec wiele; mniej więcej to, co można rzec na pochwałę mieszczańskiego społeczeństwa. Człowiek, który się wedle nich kształci, nie wyda nigdy nic niesmacznego i złego, tak jak ten, który daje się kształtować prawom, nigdy nie stanie się nieznośnym sąsiadem, nigdy wielkim złoczyńcą; ale wszelka reguła, mówcie co chcecie, niszczy prawdziwe odczucie natury i prawdziwy jego wyraz". I rozumie już nawet Werter społeczne konsekwencje owej postawy indywidualistycznej, rozbijającej obowiązujące szablony poznania. "O, moi przyjaciele! Dlaczego strumień geniuszu wytryska tak rzadko, tak rzadko wzbiera wysoką falą i wstrząsa naszymi zdumionymi duszami? Drodzy przyjaciele, oto mieszkają po obu stronach wybrzeża spokojni panowie, którym zniszczałyby domki w ogródkach, grzędy tulipanów i pola kapusty i którzy przeto zawczasu budowaniem tam i odpływów umieją zapobiec grożącemu w przyszłości niebezpieczeństwu".
Sądzę, że nie podobna zrozumieć dobrze "Dziady", jeśli się nie pamięta o wielkiej sprawie indywidualizmu, przenikającej myśl romantyczną, romantyczny humanizm, romantyczną "cywilizację". Zrozumieć "Dziady" - to znaczy sięgnąć w samo serce pytań i zagadnień, jakie dręczyły Polskę i ludzkość w chwili, gdy prawa jednostki w pełni dochodziły do głosu, a myśl, namiętność i wyobraźnia zrywała narzucone pęta. Ale walka o prawa swobodnego rozwoju osobowości oznaczała równocześnie dla twórcy "Dziadów" - dążenie do silnego powiązania losu jednostkowego z dolą społeczeństwa. Indywidualizm był więc rozszerzeniem horyzontów jednostkowego świata. Czy można tu mówić o "przezwyciężaniu" indywidualizmu? W pewnym sensie - tak. Świadczy o tym Część Trzecia. Ale już w "Dziadach" wileńsko-kowieńskich poczucie solidarności jednostki ze społeczeństwem brzmi jak rosnący w siłę akord. To nie przypadek, iż obrona pokrzywdzonej indywidualności (Część IV) wiąże się nierozerwalnie z ludowym obrzędem, wyrażającym prawdę o wspólnej ludzkiej doli (Część II). Sprawa narodowa, przenikająca Część III - to także i problem wolnego, zgodnego z ideą sprawiedliwości, losu jednostki. Nasz największy dramat indywidualizmu jest równocześnie wielkim dramatem spraw ogólnonarodowych i ogólnoludzkich.
Wolno się zgadzać, albo nie zgadzać ze sposobem wyjaśniania naczelnej idei "Dziadów", jaki nam proponuje Bardini - ale trudno zaprzeczyć, że myśl inscenizacyjna tutaj istnieje, że jest wyraźna. Można ją określić w sposób następujący: w stosunku do wszystkich dotychczasowych znanych mi inscenizacji, to przedstawienie najbardziej, najwyraźniej i najkonsekwentniej się zbliża do indywidualistycznego pojmowania "Dziadów". Osią krystalizacyjną są tutaj przeżycia niezwykłego, potężnego, reprezentującego pokolenie i jego ruch umysłowy, bohatera romantycznego. Przeżycia Gustawa-Konrada streszczają w sobie całą akcję "Dziadów". Wyczuwa się przy tym echa tego sposobu pojmowania "Dziadów", który chce je traktować jako opowieść biograficzną.
To nie przypadek, że scenografia Jana Kosińskiego umieściła elementy dekoracyjne na tle stale widocznego nieba, pokrytego gwiazdami, czy zasnutego groźnie skłębionymi chmurami. Gustaw-Konrad jest tu na scenie właściwie samotny - w obliczu horyzontu, czyli wobec nieskończoności. Prawie wszystkie inne postacie, we wszystkich niemal scenach, są tworem wyobraźni Gustawa-Konrada, jego wspomnień, jego skłębionych i gwałtownych uczuć, jego dynamicznej woli, jego marzeń i pragnień, jego przeżyć - i jego snów. Po raz pierwszy od chwili powołania "Dziadów" do scenicznego życia - w czasie monologu Dziewicy w Części Pierwszej (a nawet jeszcze przed rozpoczęciem tego monologu), przyczajony za oknem tuhanawaakiego dworku zjawia się Gustaw. Można sobie wyobrazić, że tutaj wyobraźnia Maryli przywołała gdzieś "z krańców świata" tęskniące również za miłością, zbratane tym samym zasobem pojęć, lektur i tęsknot - serce Gustawa. Czyż nie wykazał Leonard Podhorski-Okołów w pięknej książce "Realia mickiewiczowskie", że Tuhanowicze były miejscem, dokoła którego krystalizowała się wyobraźnia Mickiewicza zarówno w okresie pisania "Dziadów", jak i "Pana Tadeusza"?
Indywidualistyczna myśl przewodnia, przenikająca inscenizację Bardiniego, zaznacza się jeszcze wyraźniej w Części Drugiej. Prawda, że Wojciech Brydziński jest - jako Guślarz - wielkim inspiratorem i celebrantem widowiska na wpół przedchrześcijańskiego, pogańskiego, o jakim marzył, do którego niejednokrotnie powracał Mickiewicz w swych planach dramatycznych, w swych wypowiedziach teoretycznych, w swej twórczości. "Rzecz dzieje się najpierw w głębi Litwy w wiejskim kościółku i świat poetyczny tej sceny utworzony został według pojęć ludowych, to jest resztek pogańskich podań, związanych z wyobrażeniami chrześcijańskimi" - czytamy we wstępie Poety do francuskiego wydania "Dziadów". Bardzo był sugestywny ton Brydzińskiegp jako Guślarza, interesujące było poszukiwanie i zarysowanie form aktorskich, które są tutaj potrzebne. Potrzebne to było zapewne, aby uzmysłowić, że w Drugiej Części "Dziadów" chodzi o nowy, na wskroś oryginalny typ widowiska, który niezupełnie się mieści w formie misteryjno-moralitetowej, choć słyszymy tu, bezpośrednio wypowiadane, wielkie maksymy filozoficzno-moralne na temat ludzkiego losu, udziału w nim goryczy i radości, obojętności i współczucia. Lecz jak mi się wydaje, wysiłek inscenizatora zmierza na ogół w innym kierunku. "...Obrzędy fantastyczne przemawiały niegdyś silnie do imaginacji; słuchałem bajek, powieści i pieśni o nieboszczykach, powracających z prośbami lub przestrogami..." - pisze Mickiewicz w przedmowie do Części Drugiej. A więc (zdaje się wypływać stąd wniosek inscenizatora), patrzymy tutaj na obrządek wywoływania duchów, jak go Mickiewicz pamięta, jak o nim myślał, jak mu się wyłaniał ze wspomnień dziecięcych.
Chłopi zgromadzeni w kaplicy nie widzą u Bardiniego zjawiających się przed nimi widm. A raczej - bądźmy ściśli - widzą je, tylko że my nie mamy możności obserwowania ich doznań. To raczej wyobraźnia poety bezpośrednio je przed nami rozsnuwa; zasada ekonomii wrażeń nie pozwalałaby na takie podwójne kształtowanie scenicznej wizji; nie moglibyśmy równocześnie oglądać i samych widm i obiektywnego ich dostrzegania przez tłum zebrany w kaplicy. To nie jest ścisłe, co pisali niektórzy krytycy, że Bardini przejął tu pomysł inscenizowania widm - z prapremierowej inscenizacji krakowskiej. Sprawa była u Wyspiańskiego na wskroś realna i ludzka. Kruk nie był krukiem lecz chłopem, Sowa - zamęczoną głodem przez złego dziedzica chłopką. Metafory poetyckiej, metafory dramatycznej nie pojmował Wyspiański dosłownie, lecz tak jak można i trzeba pojmować metaforę - przenośnie. Zadręczony przez dziedzica chłop myślał o tym, że nadejdzie dzień wielkiej rozprawy, odwetu - gdy będzie miał możność dręczyć jak kruk złego dziedzica. W ten sposób sprawa między Widmem a Chórem Ptaków stawała się obiektywną i ludzką rozprawą, echem realnego i żywego konfliktu. W roku 1812 na wieść o wkroczeniu wojsk Napoleona na Litwę poddani zabili w wiosce bliskiej domowi Mickiewiczów - okrutnego i bezlitosnego pana.
O tym wydarzeniu pamiętał Poeta, pisząc Drugą Część "Dziadów". Po raz pierwszy z realnością tej sprawy, z jej przejrzystością i gwałtowną wyrazistością zerwała Stanisława Wysocka w lubelskiej inscenizacji "Dziadów" z roku 1925. Powtórzyła ona ten eksperyment po raz drugi w roku 1927 działając (według Wiktora Brumera) "jedynie słowem, światłem oraz odpowiednim reagowaniem gromady". Schiller poszedł za tym przykładem, będąc wierny swojemu misteryjnemu pojmowaniu Mickiewiczowskiego dzieła. Bardini znalazł rozwiązanie trzecie, odmienne. Weźmy za przykład sprawę Widma (Złego Pana), bardzo wyraziście zresztą i interesująco zagranego przez Leona Pietraszkiewicza. Ta zjawa nie jest ukształtowana wedle praw wyobraźni ludowej, upodabniającej istoty zaświatowe do ludzi z krwi i ciała; konstruuje ją koszmarny sen twórcy - poety. Być może, iż więcej jest tutaj ze świata Kafki, z metafory koszmaru, w jakim "Proces" ujrzał J. L. Barrault - niż z Mickiewicza, romantyka, nawiązującego do wierzeń ludowych. I nie tylko wizualną stronę obrzędu "Dziadów" kształtuje Bardini na prawach sennego koszmaru; warto zwrócić uwagę, że Chór Ptaków składa się w tej inscenizacji z głosów polifonicznych; nie tworzą one harmonii, tylko dysharmonię; jeden uprzedza drugi o ułamek sekundy, wszystkie swą ochrypłością dają wrażenie nieziemskości i grozy.
Trudno mi się zgodzić z Zygmuntem Kałużyńskim, który tak ocenia Część Czwartą: "Scena z Księdzem przynosi też zawód i ze względu na zatarcie konfliktu. Dla Księdza rozmowa z Gustawem jest przecie straszliwym doświadczeniem, załamaniem całej i jego pedagogii i wystawieniem wiary na próbę: istne kuszenie Św. Antoniego. Tu i wszakże Ksiądz potraktowany został jako obojętne tło dla monologu Gustawa". Kto uważnie obserwował grę Stanisława Żeleńskiego jako Księdza unickiego, przyzna, że "tło" wcale tu nie było "obojętne". Wydaje mi się, że to jedna z najlepszych ról Stanisława Żeleńskiego; głęboko przemyślana, opracowana w każdym szczególe, poparta bogatym zasobem środków aktorskich, choć stosowanych z dyskrecją i umiarem. Ani przez sekundę nie był Ksiądz "obojętnym" świadkiem Gustawowego dramatu; w jego mimice i gestach brzmiały uczucia strachu, niepokoju, zatroskania, współczucia, życzliwości, przywiązania. Lecz w konsekwentnie stosowanej koncepcji inscenizacyjnej Ksiądz nie mógł wysuwać się na równorzędne miejsce; pomijam już fakt, że sam tekst nie daje, akurat w tej scenie, rozsądnych podstaw do takiego przesunięcia środka ciężkości artystycznej; jakkolwiekby się chciało inscenizować "Dziady", Część Czwarta jest przede wszystkim monologiem Gustawa; stawiać dramat Pustelnika na równi z rozterką dawnego jego wychowawcy - to pisać zupełnie inną sztukę, nie taką, jaką nam dał Mickiewicz. ("Dziady" to nie "Przepióreczka" czy "Maturzyści"). A ponadto, inscenizator był konsekwentny; i tu właśnie miał do tego najpełniejsze prawo. Skoro cała inscenizacja została ujęta jako dramat głównego bohatera - jakże można wymagać, by w na wskroś indywidualistycznej, osobistej Części Czwartej (gdzie nawet sprawy nierówności społecznej oglądamy poprzez jednostkowy dramat Gustawa i jego skrzywdzonej miłości) - reżyser wyrzekał się najsilniejszego argumentu na swoją rzecz?
Trudniej było zachować taką pozycję w Części Trzeciej. Trzeba przyznać, że Bardini wykazał tutaj dużą pomysłowość. W obrazie więziennym wszystko zmierza ku Wielkiej Improwizacji, jako scenie centralnej, scenie najwyższego napięcia dramatycznego, najbardziej nabrzmiałej wielkimi konfliktami. Konrad w imieniu narodu stacza walkę z Bogiem. (W inscenizacji Wyspiańskiego Improwizacja miała zaledwie 69 wierszy). W żadnej ze znanych mi inscenizacji "Dziadów" nie skrócono natomiast tak bardzo jak u Bardiniego owych więziennych rozmów, w których ważne zadania przypadają współwięźniom i przyszłym współwygnańcom. Widzenie Ewy, Sen Senatora i Widzenie Księdza Piotra są u Bardiniego sennymi widzeniami Konrada. Czeski reżyser i reformator, Burian, inscenizował w roku 1945 "Romea i Julię" jako sen więźnia obozu koncentracyjnego. Zdaje się, że we współczesnej sztuce teatralnej można by odnaleźć także i inne eksperymenty analogiczne. Lecz Bardini, mimo pozornych podobieństw, działał zapewne z motywów odmiennych. Widział niejako "Dziady" jak lustrzane odbicie przeżyć i wspomnień poety; pamiętał o tym, że Wielka Improwizacja powstała w drezdeńskim pokoiku, wśród wizji tak intensywnej, że Mickiewicza przyprawiła o omdlenie, niemal o niebezpieczeństwo śmierci; stąd chyba wysnuł Bardini wniosek, że cały wielki dramat narodowy można osnuć dokoła przeżyć Konrada, który "objął w ramiona wszystkie przeszłe i przyszłe pokolenia" Polaków. Tu więc indywidualizm nabiera w scenicznym wyrazie cech - subiektywizmu.
Mickiewicz nie był nigdy w Warszawie; scena Salonu Warszawskiego powstała całkowicie w jego wyobraźni, na podstawie opowiadań emigrantów, listów przyjaciół oraz żywego wspomnienia ostrych polemik, jakie wielkiemu romantykowi przyszło toczyć z krytykami i recenzentami stolicy. Można by więc sobie wyobrazić Salon Warszawski jako karykaturę, jako celowo śmieszną groteskę, ukazującą ludzi w krzywych zwierciadłach, w brzydko leżących strojach i fatalnych perukach, niby w dręczącym śnie. (Nie jestem pewny, czy taka była myśl inscenizatora - ale wysunięcie owej hipotezy nie będzie sprzeczne z naszymi wrażeniami).
Scena egzorcyzmów już w inscenizacji Schillera nie była obiektywnie ukazaną walką z Szatanem, ale wewnętrznym szamotaniem opętanego Konrada. I już dużo wcześniej pisał Andrzej Niemojewski: "Tylko głęboka wiara i tylko najgłębsze wniknięcie w filozofię chrześcijańską mogło było natchnąć Mickiewicza do napisania tej sceny, tak dziś dla nas nieprawdopodobnej i tak niezrozumiałej, że w teatrze inny aktor gra Konrada, a inny złego ducha, aczkolwiek grać ich obu powinien jeden ("Ty to z ust jego wieszczysz stujęzyczna żmijo") i nie można im tego wytłumaczyć."
Ale już pod koniec Improwizacji słowo "carem" dopowiada diabeł Konradowi - jego własnym głosem. Tu znów Bardini przyjął rozwiązanie Schillera (który zresztą, także i w tym wypadku, zastosował z kolei inowację Wysockiej). Przy tym rozwiązanie to u Bardiniego konsekwentniej się wydaje zestrojone z całą myślą inscenizacyjną, niż u jego poprzedników. Skoro przyjmiemy, że duże partie "Dziadów" nie dzieją się w przestrzeni obiektywnej, ale w świecie przeżyć czy nawet snów Konrada - wolno przyjąć, że i głos diabła rozbrzmiewa zmienionym głosem Konrada. Inowacja ta nie wydaje się sprzeczna ze spirytualistyczną atmosferą "Dziadów"; wprost przeciwnie. Natomiast budzi ona wątpliwości z innego punktu widzenia. "Dziady" są wielką rozprawą o los skazanego przez zaborców na zagładę Narodu. Są zarazem wielką bitwą z absolutyzmem, z tyranami, z caratem. "Polska od pół wieku przedstawia widok z jednej strony tak ciągłego, niezmordowanego i nieubłaganego okrucieństwa tyranów, z drugiej tak nieograniczonego poświęcenia się ludu i tak uporczywej wytrwałości, jakich nie było przykładów od czasów prześladowania chrześcijaństwa. Zdaje się, że królowie mają przeczucie herodowe o zjawieniu się nowego światła na ziemi i o bliskim swoim upadku, a lud coraz mocniej wierzy w swoje odrodzenie się i zmartwychwstanie". Nie mogę, myśląc o "Dziadach" zapomnieć tych krystalicznie jasnych zdań rozpoczynających przedmowę Mickiewicza do "Dziadów" drezdeńskich. Można bez trudu pojąć, czym dla twórcy Części Trzeciej (i dla jego czytelników) były słowa "car" i "carat". Konrad zatrzymuje się na ostatniej granicy bluźnierstwa, jaką stanowi zdanie: "żeś Ty nie ojcem świata, ale..." Dla wymowy ideowej "Dziadów" ważne jest, że tego progu Konrad nie może i nie powinien przekroczyć.
Docieramy do zasadniczego przedmiotu sporu. Nie to mi się wydaje najważniejsze, czy obecna inscenizacja "Dziadów" powinna się była ograniczyć do rekonstrukcji dzieła Leona Schillera, nie próbując rozwiązań własnych. Ci, którzy bronią takiego zdania, mają ułatwione zadanie, ponieważ schillerowska inscenizacja pozostawiła nam w pamięci wszystkie swe blaski, a obecna jest stale narażona na krytykę i konfrontację. (Podobnie było zresztą w latach 1932-1935 z koncepcją Schillera, którą odsądzano od czci i wiary w imię tradycji pozostawionych przez Wyspiańskiego. Wiktor Brumer cytował w swej pracy dwie inscenizacje "Dziadów", fragment zasłyszanej rozmowy na przedstawieniu "Dziadów" w Teatrze Polskim: "Jakim prawem reżyser to zmienia? Przecież powinno się mieć szacunek dla Mickiewicza"... Energiczna obrończyni praw autorskich Mickiewicza, wypowiadająca z głębokim przekonaniem te słowa, nie wiedziała, że Schiller zmienił nie Mickiewicza lecz... inscenizację Wyspiańskiego"). Oczywistym mi się wydaje, że w naszej pracy teatralnej powinniśmy w o wiele większym stopniu wykorzystać bezsporne osiągnięcia przeszłości. Nie zapomnę nigdy wrażeń, jakie odniosłem oglądając w roku 1935 Salon Warszawski w inscenizacji Schillera; rozplanowanie przestrzeni scenicznej, skontrastowanie trzech krzyży przypominających Polskę męczeńską z matowym stukotem kart o blaty stolików i równocześnie sharmonizowanie ich z opowiadaniem Adolfa, przytłumiony dźwięk Warszawianki przy słowach Wysockiego ("Nasz naród jak lawa") - to wszystko na pewno powinno być odbudowane w nowej inscenizacji. To samo dotyczy wielkiego korowodu tanecznego w scenie Balu u Senatora, korowodu obejmującego wszystkich uczestników sceny, korowodu w którym, jak pisał Wiktor Brumer, "słowo mickiewiczowskie zgadzało się w tempie najdokładniej z gestem i ruchem tanecznym", czego nie czuje się obecnie. Myślę także, że w Części Drugiej należałoby raczej powrócić do owej przejmująco ludzkiej prawdy, jaką w rozprawie z Widmem Złego Pana dał pierwszy inscenizator "Dziadów", Wyspiański. Sumienna i przenikliwa praca Jerzego Kreczmara, który uprzytomnił nam niemal wszystkie rozwiązania dotychczas stosowane w inscenizacjach "Dziadów", nie powinna pójść na marne. Można w tej pracy znaleźć dziesiątki dziś właśnie użytecznych i aktualnych wskazówek. Wszystkie prawdziwie twórcze epoki kultury teatralnej (i artystycznej w ogóle) czerpały pełnymi rękoma z dorobku dotychczasowego. Wszystko ciągle rozwiązywać na nowo - znaczy tyle, co bezpłodnie marnować energię. Zresztą sam Bardini dał przykład w paru wypadkach, jak można korzystać z doświadczeń przeszłości.
Lecz powróćmy do zasadniczego przedmiotu dyskusji. Nurt jednostkowy w "Dziadach" jest na pewno niezmiernie ważny, bez niego "Dziadów" nie byłoby w ogóle, albo nie miałyby one tak dla nas żywej siły. Ale kształtować inscenizację naszego arcydzieła wokół tego jednego problemu - znaczy tyle, co skazywać się na zubożenie własnej wizji. "Dziady" nie rozgrywają się tylko w duszy Gustawa-Konrada. Cała Polska jest terenem ich akcji. W prelekcji paryskiej z kwietnia 1843 marzył Mickiewicz o teatrze obejmującym cały świat. Prawda że zainscenizowanie przez Bardiniego Snu Senatora, Widzenia Księdza Piotra i Widzenia Ewy pozwoliło na uprzytomnienie widzowi owej równoczesności, symultani-czności układu scenicznego "Dziadów", na który zwrócił uwagę Julian Przyboś w książce "Czytając Mickiewicza": "Przechodząc od sceny do sceny nie mamy wrażenia, że zawartość poematu uzupełnia się, zaokrągla. Ten poemat piętrzy się każdą sceną w nieskończoność; sceny nie zatrzymują swojej treści, ale i nie zahaczają się wyraźnie jedna o drugą, lecz biegną jakby równolegle, a często jednocześnie ku ostatecznym konsekwencjom spraw, które poruszają". A oto przykład: "Tej samej nocy doznaje widzenia Ksiądz Piotr (scena V), w której męczy Senatora sen (scena VI)". Warto może zwrócić uwagę na jedną ważną teatralnie konsekwencję myśli inscenizacyjnej Bardiniego. Mimo pochwał, jakimi w wielu recenzjach obdarzono zarówno Stanisława Jasiukiewicza, jak i - szczególnie - Ignacego Gogolewskiego, nie sądzę, by w pełni odpowiedzieli wszystkim naszym nadziejom. I nie stało się to bynajmniej z ich winy. Obaj wykazali talent. Lecz widzę tu sprzeczność między zasadą komponującą całość przedstawienia, a kryteriami obsady roli głównej. Jeśli "Dziady" pojmujemy jako dramat wewnętrznych przeżyć Gustawa-Konrada, wykonawca tej roli musi być wyposażony w olbrzymi zasób siły wewnętrznej, przekonania i wiary. Tej siły nie miał ani Jasiukiewicz, ani Gogolewski; ja przynajmniej nie mogłem jej dostrzec. U Jasiukiewicza czułem przede wszystkim poezję cierpienia. Wszystkie ,,trzy godziny" Części Czwartej brzmiały w jego interpretacji jako "godzina rozpaczy". Te same akcenty bólu i depresji czułem i w scenie więziennej. Dopiero w Wielkiej Improwizacji znakomicie rozplanowanej i przemyślanej - zabrzmiały akcenty wewnętrznego przekonania, bez którego trudno pomyśleć o prawdziwym pojedynku z Bogiem oraz przyjęciu odpowiedzialności za losy narodu. Ignacy Gogolewski całą swą rolę przepoił melanholijnym liryzmem, może to wynikło z głosowych właściwości tego aktora, może z subtelnej jego wrażliwości. Podziwiałem elastyczność, z jaką potrafił się przerzucać do szamotań Złego Ducha. Wyczuwałem w tym niezwykle uzdolnionym aktorze potencjalnie świetnego wykonawcę takich ról jak Romeo, Kordian, Książę Homburgu, Oktaw z "Nie igra się z miłością" Musseta.
Wiele postaci tego przedstawienia na pewno pozostanie w pamięci. Wspomniałem już Brydzińskiego, Pietraszkiewicza i Żeleńskiego. W scenie więziennej Józef Para dał Opowiadanie Sobolewskiego, inaczej interpretowane niż dotychczas; nie liryczne, nie opisowe, ale dramatyczne, przesycone oburzeniem i gniewem, protestem i buntem. Warto sobie przypomnieć, że Para gra na zmianę także i Niemojewskiego w Salonie Warszawskim, oraz Justyna Pola w Balu u Senatora. Otóż w te małe rólki wkłada wiele gniewu i oburzenia, wyrażonego ogniem spojrzeń. Myślę, że taki sposób aktorskiej interpretacji owych scen najbliższy jest duchowi Części Trzeciej "Dziadów". Także August Kowalczyk, choć odmiennymi środkami, osiąga silne wrażenie opowiadając o męczeństwie Cichowskiego; gdy mówi, znika nagle przykre wrażenie ubóstwa i chaosu, jakim się niestety odznacza obecna realizacja tej sceny; zważmy że to opowiadanie jest w tekście zadziwiająco, ascetycznie pozbawione obrazów; jest prawie suchym opisem straszliwego śledztwa. Myślę że nie łatwo opracować scenicznie ów tak oszczędny, a tak wstrząsający wybuch gniewnej poezji...
Aktorsko najciekawsza wydaje mi się w tym przedstawieniu scena u Senatora (obraz VI). Dawno nie widziałem tak misternej kompozycji ruchów, odruchów i drgnięć, jakie dał Gustaw Buszyński w roli Doktora. Chwilami przymilny - za sekundę najzupełniej naturalnie staje się przerażonym; kiedy indziej czeka na moment, w którym poufałym gestem będzie mógł nalać kawy rozsierdzonemu Senatorowi. A każdy z tych drobnych rysów charakterystycznych składał się na coś więcej niż na odmalowanie wymownych sytuacji. Stawał się rysunkiem charakteru. Obok Buszyńskiego - zupełnie inny, a równie interesujący - Aleksander Żabczyński: nieco znużony, z drwiącym uśmiechem na ustach, sceptyczny zarówno wobec prześladowanych jak i wobec dręczycieli. Trzeci w tej trójce, Franciszek Dominiak, cały pogrążony w dobrym apetycie, pożerający jedno ciasteczko za drugim. Natomiast naciągniętym pomysłem reżyserskim wydaje mi się niespodziana przemiana Sekretarza (Mariusz Dmochowski) w człowieka nienawidzącego czynowników. Powiedzmy tu nawiasem, że ten sam młody aktor, którego nazwisko warto zapamiętać, daje jako Myśliwy Czarny przykład dobrego operowania głosem i wyczucia romantycznej poezji.
Nad dużą częścią sceny u Senatora góruje indywidualność aktorska Władysława Hańczy. Jest to chyba najlepszy wykonawca roli Nowosilcowa, jakiego widziałem. Przede wszystkim - gorliwy służbista, taki właśnie jakim być musiał twórca śledztwa przeciw Filomatom i autor raportu ostrzegającego petersburskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przed Konradem Wallenrodem jako wezwaniem do powstania. Znamienny jest dla Hańczy doskonale wyjkończony, drapieżny skok, nagłe zabranie się do śledztwa przeciw Księdzu Piotrowi, po wyjściu Rollisonowej i po kilku minutach niedbałej, wesołej rozmowy z kompanami. Ten Nowosilcow ma tylko pozory zblazowania. W istocie rzeczy czuje się w inkwizycji policyjnej jak ryba w wodzie. Szybkie, podstępne stawianie pytań, umiejętność stosowania wszelkich środków "zastraszenia psychologicznego" - wszystko to znaleźć można w grze Hańczy, podane subtelnie i ciekawie. Pomysłem znakomitym wydaje się owo rzekomo uważne, w istocie roztargnione i celowo, kabotyńsko "zrobione" - oglądanie kieliszka z rumem czy winem podczas rozmowy z Rollisonową...
Dwie są wykonawczynie roli pani Rollisonowej - i bardzo od siebie różne. Seweryna Broniszówna daje psychologicznie opracowany obraz cierpienia udręczonej matki. Zofia Małynicz wprost przeciwnie: nie lęka się natężenia głosu, szlachetnego patosu, zewnętrznych oznak rozpaczy, gniewu i oburzenia.
Ksiądz Piotr w ujęciu Mariana Wyrzykowskiego wydaje mi się przede wszystkim wyrazicielem wiary w siłę i przyszłość narodu, w ideę sprawiedliwości. Widzenie Księdza Piotra jest w interpretacji Wyrzykowskiego obrazem triumfu nad samowładcami, nad carem. W grze Wyrzykow-skiego uderza nowoczesność, a zarazem siła i celność. Milczenie i spokój wobec gorączkowości badającego Senatora są nabrzmiałe sugestywną wymową. Mieczysław Milecki, dublujący tę wielką rolę, jest - jak mi się wydaje - bardziej ascetyczny, uduchowiony, w gestach i ruchach bardziej zakonny.
Także i aktorskie problemy, jakie nasuwa to przedstawienie, zdają się dowodzić, że "Dziady" to nie tylko dramatyczny poemat biograficzny, osnuty w sposób prawie epicki dokoła przeżyć głównego bohatera - indywidualisty.