Artykuły

Polak?

Czy spektakl rozbija mity? Wydaje się je tylko potwierdzać. Wydaje się też nijak nie dotykać Polaka zasiadającego na widowni, a nie o to chyba chodziło - o "Homo Polonius" w reż. Janusza Opryńskiego i Witold Mazurkiewicza w Teatrze Centralnym (Teatr Provisorium i Kompania Teatr) w Lublinie pisze Marta Zgierska z Nowej Siły Krytycznej.

"Xiążę Stanisławczyk śnił, że jest Królem Polskim" - tak zaczyna się książka Krystiana Piwowarskiego "Homo Polonicus", której adaptacji podjął się duet Provisorium i Kompania Teatr (reżyseria Janusz Opryński, Witold Mazurkiewicz). Premiera spektaklu oficjalnie zainaugurowała działalność Teatru Centralnego w Lublinie.

Już sam kontrowersyjny tytuł, kojarzony z "homo sovieticus", mówi dużo o charakterze tekstu. Opowieść o Stanisławie, który choruje na polskość, albo by wyprzeć wszelkie pozytywne skojarzenia - "polakowatość", stawia przed czytelnikiem śmiały obraz, jednostronny i hiperbolizujący skrajnie negatywne spojrzenie na narodowość, która jest źródłem obłędu. Nie dający spokoju sen, zakleszczenie i pulsująco powracający ból głowy są symptomami narodowej skazy, którą wspólnie żłobimy przez wieki. Z tradycji wyrasta pewien reprezentant obciążony cechami na stałe wpisanymi w wizję Polaka.

]Takim też jest spektakl. Autorzy pragną wydobyć na wierzch wszystko to, co od wieków buduje narodowe zgliszcza, po to, by zmierzyć się z przeszłością, by sprawdzić jak noszony w podświadomości społecznej obraz samych siebie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Brzmi nazbyt patetycznie i tu pojawia się pytanie: czy przystaje choć trochę?

Wciąż obecny mit martyrologii, zakłamane sumienie, pozory chrześcijaństwa, wstręt i strach przed nowoczesnością, zacofanie wiązane z przemocą, ksenofobia, antysemityzm, alkoholizm, a nade wszystko stosunek do pieniędzy i potrzeby seksualne, to tematy, które wybijają się na pierwszy plan. Taka wyliczanka brzmi niezbyt zachęcająco, biorąc pod uwagę to, że co drugi współczesny spektakl epatuje seksem i wulgarnością, a środki te wykorzystuje się często natrętnie, bez koncepcji, bardziej jako wabik niż narzędzie artystyczne.

W "Homo Polonicus" dzieje się jednak inaczej, mimo, że spektakl nie stroni od odważnego (obcesowego) dysponowania słowem i gestem, opowieść nie odstręcza, nie budzi grymasu niesmaku. Dzieje się tak dzięki dobrej obsadzie, a także po trosze dzięki reżyserskiemu zamysłowi, który polega na rozpisaniu ról między czterech żywych aktorów i tyle samo lalek, drewnianych manekinów. Owszem, nie obyło się bez scen granych według niektórych pod publiczkę, jednak, gdy mam wybierać między zmaganiem się z oglądaniem nieustannych i nieuzasadnionych orgii na scenie, a umownym i nieco zużytym już chwytem, wybieram to drugie. W spektaklu dokonuje się jednocześnie pewna utajona profanacja tego, co kościelne, która w Polsce coraz rzadziej oburza, coraz częściej śmieszy. Oprócz jasnej, klarownej ironii, jest też wiele innych połączeń, tworzących gęstą sieć wydobywającą dodatkowe, paradoksalne zbieżności. Chociażby identycznie wykreowany głos właściciela burdelu i głos księdza wołającego o datki. Może tutaj dochodzimy do punktu, którego nie zauważyli ani reżyserzy, ani autor tekstu - w samoośmieszaniu zapominamy o prawdziwych wartościach.

Na deskach sceny nie ma ani jednej żywej kobiety. I słusznie. Tylko boski korpus Josephine z rozchylonymi ustami, drewniana, kończąca w piecu żona Stanisława oraz również drewniana kochanka, która po kilku seksualnych przejściach ostatecznie zostaje strącona za scenę. Jak widać kobiety w noszonych przez wieki wyobrażeniach służą mężczyznom do jednego, urzeczowienie ich eksponuje to w dodatkowy sposób i jednocześnie staje się udaną ucieczką przed niesmaczną dosłownością książki Piwowarskiego. Męska obsada posiada też dodatkowe atuty. Dojrzali mężczyźni, o silnych wyrazistych głosach są jedynymi, którzy mogą sprawdzić się w kreacji świata scenicznego mającej ukazać reprezentanta domniemanej polskości. Tu w swojej roli znakomicie spisał się Jarosław Tomica grający głównego bohatera.

Reżyserom zarzucić natomiast można brak klarowności we wprowadzaniu poszczególnych postaci. Skrótowo potraktowana fabuła nieznanego przecież tekstu, zwłaszcza w początkowych scenach, utrudnia odbiór. W momencie, kiedy aktor gra kilka ról, niewystarczająco zaznaczone przejścia potrafią widza zdezorientować, zgubić w siatce padających od niechcenia nazwisk. I tak nie licząc Stanisława (Jarosław Tomica) i Żyda (Jacka Brzeziński) postacie często niefortunnie zlewają się z sobą. W niektórych momentach można mieć także problemy z przedarciem się przez materię tekstu, zwłaszcza w dłuższych monologach. Spora część znaczeń gubi się w nadmiarze słów.

Moc spektaklu tkwi przede wszystkim w stronie wizualnej i muzycznej. Główne elementy scenografii (Robert Kuśmirowski) to drewniane łóżko na kółkach i oświetlająca je wielka medyczna lampa, trzy rzędy czerwonych krzeseł będące zespoleniem starej widowni i ławy kościelnej - główne miejsce interakcji, a jednocześnie piec, w którym spalane zostają kolejne ofiary sztuki. Oprócz tego wiele detali, chociażby ekran, a na nim projekcja zamykająca spektakl w kompozycyjne ramy, czy figura Maryi z przetrąconą głową umieszczona w tonącej w czerwonym świetle kapliczce. W kapliczce, która raz służy jako schowek na alkohol, raz jako konfesjonał.

Doskonale zaaranżowana przestrzeń tonie w półmroku, wielokrotnie wypełnia się dymem z pieca. Wiele scen jest bardzo atrakcyjnych wizualnie i stanowią gotowe, zapadające w pamięć obrazy. Dopracowane szczegóły przy nikłym, choć efektownym, oświetleniu niestety giną wraz ze zwiększającą się odległością między widzem a sceną.

Dopracowana scenografia stanowi przednie podłoże dla gry aktorskiej. Niewielka przestrzeń wykorzystana jest optymalnie. Proste, ale jednocześnie wyszukane środki sceniczne spajają spektakl w całość. Wszystkiego dopełnia warstwa akustyczna (Jan Bernad), zarówno nie narzucająca się ilustracja muzyczna oraz rozbrzmiewające w ciszy, silne męskie głosy w jakże zróżnicowanych pieśniach. Jednak oprawa i dobry warsztat aktorski nie ukryją pęknięcia, które widać w podstawowej płaszczyźnie sztuki.

Zastanawiające jest, na ile tego rodzaju spektakl osiąga wyznaczone cele, na ile walczy i rozlicza. Czy oby paradoksalnie sztuka nie staje się swoistym pielęgnowaniem obrazu mentalności Polaka w jego własnej świadomości. Zebraniem rozproszonych sądów w spójny obraz utrwalający stereotypy, budowaniem dystansu do polskości poprzez stawianie od dawna znanej diagnozy, a nie budowaniem nowej polskości, może już zupełnie niezależnej od tych wszystkich szablonów.

Kompetentny widz oglądając spektakl przytakuje pokazywanym treściom i już bez żadnego skrępowania śmieje się z karykaturalnie wydobywanych cech. Polak pijak, Polak żądny pieniądza, Polak nienasycony seksualnie, Polak zacofany, Polak ksenofob. Summa summarum nic nowego. Nic przecież nie dziwi, nic nie oburza, widzimy wszystko, jednak niezmiennie w abstrakcyjnym pojęciu polskości, w drugim odległym Polaku. Czy spektakl rozbija mity? Wydaje się je tylko potwierdzać. Wydaje się też nijak nie dotykać Polaka zasiadającego na widowni, a nie o to chyba chodziło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji