Artykuły

Dwie krople i folder. Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Trochę za dużo jest tych ruskich gaci schnących na sznurach wysoko pod sufitem. Tu, w teatrze "Scena w Bramie", ciężko orzec, co właściwie znaczy: trochę. O ile za dużo ich zwisa? O sztukę? O pięć sztuk? A może za dużo o wszystkie sztuki? Trudno zważyć ciężar nadmiaru, ale też i nie ma po co. Grunt, że nadmiar zwisa, niestety. I uwiera. Przez godzinę i kwadrans seansu "Jesienin" delikatnie dyndają ruskie gacie u powały, dyndają znacząco, a nam z każdą minutą coraz bardziej ciąży sztuczność ich dyndania - bo przecież to nie są ruskie gacie! To dyndają gacie polskie, co się w rolę dyndających gaci ruskich wcielają w celu wytworzenia kolorytu lokalnego Moskwy i Petersburga tuż przed i tuż po rewolucji.

Problem z kolorytem lokalnym dawnej Rosji jest taki, że choćby najdoskonalsze odtwarzanie go w innych światach, zawsze kończy się uwierającą sztucznością. Ten koloryt, dawno i chyba już nieusuwalnie, dla całej reszty świata - zmitologizował się, wsunął w coś na podobieństwo folderu krajoznawczego.

Na "Jesieninie" siedziałem przy polskim stoliku zdezelowanym, co grał rolę stolika moskiewskiej mordowni z początku tamtego wieku. Co bym uczynił, gdyby na moment zmartwychwstały Siergiej Aleksandrowicz, z butlą równie celnie zmartwychwstałego samogonu, przysiadł się do mnie i wyrzęził propozycję ostrego trąbienia bez trzymanki? Otóż - odmówiłbym konsumpcji.

Odmówiłbym, gdyż, niestety, sztuczność, którą nieuchronnie kończy się kalkowanie zewnętrznej realności tamtego świata, dokumentnie zarzyna w człowieku łaknienie wewnętrznej realności tamtych butli. Na tym "Jesieninie" nie chciało mi się pić. Za to wróciła pamięć. Wrócił punkt wyjścia dzisiejszego "Jesienina" - niegdysiejszy Krakowski Salon Poezji, kiedy ci sami artyści dali nam godzinny seans kłujący. Dali czystość. Jerzy Grałek i Błażej Wójcik czytali wiersze Siergieja Aleksandrowicza, Motion Trio akordeonami swymi zmieniało świat cały w bolesny jazgot - i nikt, i nic, nie było wtedy skute woalem ruskiej cepeliady. Żadnych petersburskich gaci, żadnego potu moskiewskiego, żadnego samogonu i łez stepowych. Nie obfajdany szynel Jesienina, lecz frazy Jesienina były sednem.

Jesienin, niczym dalekowschodni Gin w swej butli, tkwił wtedy w środku wszystkiego. W środku czarnych cielsk akordeonów, gdzieś w ciemnych jamach brzuchów Grałka i Wójcika. I tylko tam. Tylko stamtąd, nie skądinąd - przychodził Jesienin. Czystość rodziła czystość. Czystość inscenizacji reanimowała czystość zapisanego bólu Jesieninowego gardła, które nie mogło się uspokoić, które się uspokoiło dopiero w finalnej pętli. Tamte Grałka i Wójcika skowyty bądź wyciszenia miały w sobie doskonałość cięcia samurajskim mieczem - głowa na widowni spadała dopiero wtedy, gdy ktoś kichnął. Tak, chciało się wtedy pić, bo sztuczność nie miażdżyła łaknienia.

Teraz jest inaczej. Pseudoruskie gacie u powały, artyści w zżartych przez myszy szynelach, ogrom potu, gołe skóry, otwarte butle i obtłuczone musztardówki na zdezelowanych stolikach, akordeoniści w rolach zataczających się ruskich grajków, a na dokładkę - Agnieszka Mandat. Mandat w roli trudnej, bo wręcz Janusowej - w roli pełnej oblicz. Mandat jest zarazem wszystkimi kobietami życia Jesienina, kobiecością w ogóle, matką poety, matką poezji oraz Matką Rusią. Owszem, można się pogubić - tak jak w dookolnych inscenizacyjnych gadżetach ruskości. Słowem, Jesienin rozpylony w skansenowej zewnętrzności, Jesienin rozmiękczony woalem kolorytu lokalnego, Jesienin folderowy.

Nic nie poradzę, to wszystko brzmi dość ostro, choć prawda jest taka, że "Jesienin" nie jest żadną - niech mnie przed takim sądem Pan Bóg broni - teatralną tragedią! Ani to nieporozumienie, ani zły spektakl, ani przedstawienie, którego obejrzenie szczerze odradzam. Wręcz przeciwnie. Pisanie moje brzmi ostro, ale powodem ostrości jest tyleż dzieło, co niekłamany fenomen "Sceny w Bramie". Po prostu, wszelki nadmiar, najlichszy nawet detal zbędny, którego zbędność na innej scenie zwyczajnie znika - tutaj puchnie, ogromnieje, w groteskowy nawias bierze zamysły u zarania słuszne, połyka sens pierwszy. Cóż, zawiodła inscenizacyjna delikatność.

Wielki żal, bo scenariusz, skreślony z wierszy Jesienina, układa się w gorzką, iście Borgesowską historię. W opowieść o spotkaniu niemożliwym, gdzieś w nieludzkiej pętli czasu. O spotkaniu młodego Jesienina z sobą starym - z tym, którym nie dane było mu być, bo żyły kruche kruchością nie z tego świata nie wytrzymały naporu tego świata. Czasem krople rozpryskujące się o dno żeliwnego wiadra zostawiają widzom w uszach ślady zimnego mlasku. W finale Grałek szepce: Mózg jak wosk kapie głucho. Żal, że te dwie krople, detale akurat ściśle konieczne, bo nie cepeliowskie, wodnisty mlask nasz codzienny i słowa Jesienina - nie zlepiły się w żadną całość. Cóż, polskie gacie w roli gaci ruskich - nie pozwoliły. Zwyczajna obojętność świata nie spotkała się z mózgiem poety, mózgiem dawno wystygłym, ale wcale nieobojętnym. Na widowni nie było szans, by spadła głowa. Można było kichać do woli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji