Artykuły

Mistyka a teatr

Rozdzielność obu instytucji wydaje się tak oczywista, że msza w teatrze, odegrana przez aktorów, razi, a nawet obraża uczucia wiernych. Podobnie spektakl w kościele, choć się zdarza, odbierany jest jako rzecz wyjątkowa, a nie przynależna temu miejscu - pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Od dłuższego czasu toczy się u nas debata o miejscu Boga w teatrze. Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego organizuje w nowej siedzibie wielkanocne rekolekcje. W ubiegłym roku wsparł specjalny majowy numer miesięcznika "Więź", w którym opublikowano manifest teologii teatru "Nie przegonicie Boga ze sceny" Pawła Dobrowolskiego, szkic do teologii teatru Jana Pawła II "A Kościołem Jego niech się stanie Teatr..." Anny Karoń-Ostrowskiej, artykuł ks. Henryka Paprockiego, teologa prawosławnego, "Bóg i teatr na antypodach..." oraz analizę spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego "Piekło, niebo i "Anioły w Ameryce"" autorstwa ks. Andrzeja Lutra, która była tekstem katechezy wygłoszonej 16 kwietnia 2007 roku w ramach drugiego cyklu wiosennych Rekolekcji.

W numerze znajdziemy również zapis obszernej dyskusji "Bóg w teatrze, Faust w świątyni" (wzięli w niej udział Dorota Kołodziejczyk - dziennikarka radiowa, Paweł Dobrowolski - teatrolog, Marek Fiedor - reżyser, Paweł Goźliński - teatrolog oraz przedstawicielka redakcji Katarzyna Jabłońska), w czasie której zastanawiano się nad miejscem Boga w teatrze tworzonym przez artystów wierzących i niewierzących, nad aktualnością posłannictwa polskiego teatru i nad tym, czy da się uprawiać metafizykę na skróty przez teatr. Teatrolodzy formułowali postulaty wprowadzenia języka teologii teatru do metod opisu oraz interpretacji przedstawień, a jedyny w tym gronie praktyk, Marek Fiedor, uczulał dyskutantów na znaczenie konkretów scenicznych. "Kiedy państwo mówią o interpretowaniu tekstu, spektakli językiem teologii, brzmi to bardzo interesująco. Cały czas nie mogę sobie jednak przełożyć tego w drugą stronę - nie wiem, o co chodzi. Teologia jest doktrynalna, bo inna być nie może. Teatr doktrynalny nie jest" - konkludował. Słusznie, można analizować tekst teologicznie, strukturalistycznie, antropologicznie, ale aktor jest gruby albo chudy, wysoki albo niski, utalentowany albo nie. Ale czy jest strukturalistyczny?

Oddzielną partię omawianego bloku tekstów stanowią odpowiedzi na ankietę redakcji. Reżyserzy - Anna Augustynowicz, Jan Klata, Krystian Lupa, Ewa Wycichowska, Piotr Tomaszuk, Michał Zadara oraz dramaturgowie - Paweł Demirski i Tadeusz Słobodzianek odpowiadali na pytania: Czy kwestia wiary jest ważna dla Pana/Pani jako twórcy? Czy teatr jest sposobem poznawania lub ukazywania Boga i w jaki sposób to robi? Czy teatr ma prawo bluźnić? Ciekawe, na ostatnie pytanie wszyscy odpowiadają: Tak, tak, tak! Na inne pytania padają rozmaite odpowiedzi, ale zdumiewająco zgodnie praktycy teatru podkreślają odrębny, kreacyjny charakter teatru, czyli miejsca, w którym obcujemy nie z rzeczywistością, tylko z jej obrazem, projekcją. Każdy z pytanych inaczej definiuje Boga, religię, ale nieodmiennie wiąże go z duchowością. Teatr może, a nawet powinien, pogłębiać ją i analizować, bez rozmowy o wartościach pozostaje bowiem pusty. Wniosek po przeczytaniu ankiety i dyskusji wydaje się dość oczywisty: tak jak nie przegonimy z teatru polityki, rozmów o społeczeństwie i rządzących nim mechanizmach, refleksji o szczęściu, harmonii, złu w jego wielu postaciach, tak nie przegonimy z niego Boga. Dlaczego zresztą mielibyśmy zrezygnować z niemal całego repertuaru klasycznego, wyrastającego z naszego kręgu kulturowego, uformowanego w ogromnym stopniu przez chrześcijaństwo?

Przypomniano także związki Jana Pawła II z teatrem, traktował go bowiem bardzo poważnie, choć nie zapominajmy, że w duchu Młodej Polski - jako "Świątynię Ducha", w której się spełnia słowo. Karoń-Ostrowska przytacza dowody, jak poważnie myślał o teologii teatru. Wprawdzie zdradził teatr dla kapłaństwa, ale jak nikt przed nim wykorzystał doświadczenia aktorstwa z Teatru Rapsodycznego dla swojego pontyfikatu. Nazywany jest nawet "największym Performerem XX wieku", nie wydaje się, by ktoś jeszcze mógł podobną drogę powtórzyć. Czy teologia teatru jest możliwa do urzeczywistnienia w dzisiejszym teatrze? To pytanie pozostaje otwarte, mimo wydrukowanego w tym samym numerze "Więzi" manifestu.

Wszystko wygląda pięknie na poziomie dyskusji, zwłaszcza historycznej, gdy sięgamy do czasów antycznych, w których sacrum i profanum łączyła wspólna przestrzeń polis, albo do Średniowiecza, kiedy to "Bóg chodził do teatru", jak ładnie pisze ksiądz Paprocki. Wówczas teatr był powiązany z kościołem dość ściśle, choćby tematyką misteriów. Początek teatru nowożytnego, który powstał ze studiów nad antykiem, wiąże się z kulturą dworską. W pałacach królów i możnowładców pojawiły się trupy teatralne, zrazu wędrowne, którym renesansowi pisarze dostarczali tekstów w coraz większej obfitości. Dzisiejszy teatr repertuarowy jest spadkobiercą tej świeckiej tradycji, sankcjonującej rozdział kościoła i teatru. Można o tym pisać z ubolewaniem, jak ksiądz Paprocki, ale trudno wyobrazić sobie, by dziś teatr miał pozostawać w symbiozie z kościołem jak pięćset lat temu.

Rozdzielność obu instytucji wydaje się tak oczywista, że msza w teatrze, odegrana przez aktorów, razi, a nawet obraża uczucia wiernych. Podobnie spektakl w kościele, choć się zdarza, odbierany jest jako rzecz wyjątkowa, a nie przynależna temu miejscu. Wyraźnie mówi o tym Michał Zadara, odpowiadając na ankietę: "Metafizyka w teatrze to uzurpacja. Żyjemy przecież w bardzo religijnym świecie. Są kościoły różnych wyznań, można pojechać w góry, czy do byłego obozu zagłady, czy do Mekki, czy do Nepalu. Kontakt z absolutem jest możliwy we wszystkich tych miejscach. Kiedy jednak bierze się za to teatr - mamy do czynienia z oszustwem. Religijni do kościoła, a ci, którzy chcą zobaczyć spektakl - do teatru! Mało kto z branży godzi się na taki podział, a to dlatego, że reżyserzy i aktorzy chcieliby coś znaczyć. Nie wystarczy im, że mogą zająć się ważnym tematem, np. kwestią korupcji albo bezrobocia, albo patriotyzmu, muszą więc pompować się metafizyką czy Bogiem. [...] o Bogu i człowieku jakoś każdy umie ściemniać. To pułapka, która prowadzi nawet - z punktu widzenia kogoś, kto bierze metafizykę na poważnie - do przekraczania niebezpiecznych granic. Metafizyka w teatrze jest kłamstwem, a nawet jeśli się jest człowiekiem religijnym - świętokradztwem".

Sprawa wygląda znacznie gorzej, gdy przyjrzymy się praktyce współczesnego teatru. W 2005 roku Rada Miasta Warszawy powołała samorządową instytucję kultury - Centrum Myśli Jana Pawła II - by badać, dokumentować i w nowatorski sposób upowszechniać nauczanie zmarłego Papieża. Instytucja przydziela młodym ludziom stypendia, organizuje konferencje, szkolenia, realizuje projekty wydawnicze i badawcze oraz wystawy, projekty medialne i imprezy masowe, pozwalające na głębsze poznanie i popularyzację niezwykłego Pontyfikatu. Z początkiem działalności, w 2006 roku, Centrum ogłosiło "konkurs na dramat inspirowany życiem, myślą i twórczością Jana Pawła II". Jego wynikiem jest opasły tom "Mrok jak światło", zawierający siedem nagrodzonych sztuk. Poza jedną nie przeszły jeszcze próby sceny. Za to został wystawiony dramat napisany na ów konkurs, ale nie wyróżniony. Słusznie. "Wyścig spermy" w Teatrze na Woli jest bowiem tekstem i spektaklem skandalicznym. Nowy dyrektor, Maciej Kowalewski, jest również aktorem, reżyserem i dramatopisarzem, więc nic nie stanęło na przeszkodzie, by własną sztuką rozpoczął obecny sezon.

Teoretycznie nie sposób jej cokolwiek zarzucić, jej inspiracją stała się bowiem nauka Jana Pawła II dotycząca życia poczętego. Autora poruszyły telewizyjne reality shows w Niemczech i w Wielkiej Brytanii, których bohaterowie, a raczej ich pobrana wcześniej sperma pędziła w kierunku chemicznego substytutu komórki jajowej. Wyścigowi towarzyszyły emocje "bohaterów" i widzów, pilnie rejestrowane przez kamery. Zwycięzca otrzymywał porsche i wyjeżdżał z telewizyjnego studia szczęśliwy. Polski autor postanowił, że skoro show "odbywa się w Polsce, kraju urodzenia Wielkiego Papieża", wyścig ma potwierdzać, że "życie jest święte'* i to ono, nie luksusowy samochód, jest nagrodą. "W Polsce nie kupczymy życiem" - czytam w ulotce reklamującej pozycje repertuaru. Pięknie, tylko przyklasnąć.

I broń Boże nie oglądać przedstawienia, co pozwala zachować o nim dobre mniemanie. Inaczej czeka nas zimny prysznic. Losy sześciu uczestników konkursu, reprezentujących różne rasy, światopoglądy, kultury i języki, od francuskiego, rosyjskiego, hebrajskiego przez chiński, albański, niemiecki, angielski po migowy, opowiedziane zostały z jednego punktu widzenia: plemniczego. Elżbieta Jarosik, jako telewizyjna gwiazda, przedstawia uczestników konkursowego show w kolejnych językach i po kilkuminutowym dialogu odsyła delikwenta do sperm roomu, by przekazał do sperm tuby swe plemniki. W drugiej części spektaklu panowie pojawiają się w białych kombinezonach i kapturach na głowach (żeby nie było wątpliwości, za co zostali przebrani) i dążą do spełnienia, czyli spotkania z jajem, które uosabia, ubrana w ślubną suknię, gwiazda wcześniej prowadząca show.

Już w opisie jest to mało zabawne i prymitywne, ale pojecie o koszmarnym poziomie widowiska dać może dopiero język i adekwatne do niego aktorstwo. Dowcipy: "byłeś w dupie i gówno widziałeś", "idę wypromieniować ojcostwo w sperm roomie", Jak się plemnik spieszy, to się jajo peszy", "macica ci jeszcze krwawymi łzami zapłacze" - sytuują widzów już nie w teatrze, lecz w jakiejś spelunie pełnej knajackiego towarzystwa. Nie widziałam spektaklu na tak niskim, depresyjnym wręcz, poziomic, opakowanego w tak szczytne hasła. Clou wszystkiego było zakończenie. Gdy ucichły gromkie brawa, portierka podała

pewnemu panu bukiet kwiatów, ten wyjął z kieszeni pudełeczko, z pudełeczka pierścionek i wręczył go wraz z kwiatami swej partnerce. Powiedział, że to właśnie oświadczyny i oboje idą do domu kontynuować w realu obejrzany spektakl. Nie wiem, czy to był kolejny gag, czy też prawdziwe oświadczyny; w każdym wypadku, najdelikatniej mówiąc, niesmaczne. Wszystko razem jak spotkanie z bandą troglodytów zabawiających się fizjologią. Coś wstrętnego.

Co ma wspólnego z nauką zmarłego Papieża owo "dzieło" sztuki? Toż to czyste nadużycie, nieuczciwość i bezmyślność, a tak naprawdę chamska chałtura, na którą daje się wyciągnąć z budżetu miasta pieniądze pod płaszczykiem wzniosłych haseł. Urzędnicy robią swoje i w sprawozdaniach będzie cudnie. Dla wielu ludzi Jan Paweł II jest autorytetem, dla nich, dla innych zresztą także, poziom zaproponowanej przez stołeczny teatr (!) rozmowy "o ochronie życia" wydaje się obraźliwy. Jeśli tak ma wyglądać artyzm, jakikolwiek, ze sceny, lepiej, by w ogóle zaprzestała działalności. Mniej szkód wyrządzi, nic nic pokazując. Pieniądze z miejskiej kasy można wydać mądrzej, choćby na niedożywione dzieci, ich zajęcia sportowe, wycieczki czy setki sensownych pomysłów, na jakie stale brakuje środków.

Jak zatem wyglądają teksty nagrodzone we wspomnianym konkursie? Prawdę mówiąc - nieszczególnie. Sztuki siedmiu autorów nie dają się sprowadzić do wspólnego mianownika ani stylistycznego, ani tematycznego, co wydaje się naturalne. Gorzej, że trudno znaleźć punkty styczne z dziełem Papieża Polaka. Przeważa w nich poczucie okrucieństwa i absurdalności, destrukcji świata przedstawionego, wyraźnie polemiczne wobec chrześcijańskiej nauki i wizji człowieka. Być może dlatego, że bohaterami większości dramatów są ludzie wykluczeni, bezdomni ("Dotknięci" Piotra Grabowskiego, "Podwórko" Daniela Odiji), którzy odnajdują jednak promień nadziei. "Synu" Michała Olszewskiego to oparta na prawdziwej historia człowieka, który ujawnił agenturalną współpracę własnego ojca z UB. Dramat "Wybierz kamień", którym będziesz rzucał Ewy Lachnit stawia problem, czy bezkompromisowe działanie wedle zasad moralnych zawsze oznacza odrzucenie zła; choć rozpisany na kilka osób, pozostaje dramatem postaw, nie działania. W "Bez podłogi" Roberta Jarosza bohater odkrywa, że poza światem wiedzy i nauki istnieją inne. "Człowiek z bogiem w szafie" Michała Walczaka, najbardziej ze wszystkich sceniczny, z widocznymi wpływami Różewicza zarówno w partiach stricte poetyckich, jak i w samej budowie dramatu, unaocznia, że w życiu zwykłego człowieka Bóg pełni rolę odświętną - wyjmuje się go jak najlepszy garnitur na specjalne okazje.

Sztuka Mariusza Bielińskiego "Mrok", laureatka konkursu, składa się z monologów sześciorga cierpiących bohaterów. Wyrzucają w ten sposób swe krzywdy, traumy, obsesje i senne marzenia, bo oczywiście w najbliższym kręgu rodziny nie ma wzajemnego zrozumienia. "Usprawiedliwiane" żalem i poczuciem pustki bohatera zabójstwo rodziców, nawet jeśli wydarzyło się w jego wyobraźni, nic staje się bardziej zrozumiałe. Tak jak jego obnażenie się w czytelni przed bibliotekarkami, spowodowane lekturą opowiadania. Mrok ogarniający bohatera ma wiele źródeł, ale autor nie potrafił przekonująco pokazać jego związku z czynami głównej postaci, a tym samym z pragnieniem miłosierdzia czy choćby zrozumienia. Zasadniczym mankamentem utworu wydaje się brak dramaturgii. Dwu-, trzystronicowe monologi prozą o utrapieniach dnia codziennego (prawie każdy z nich ma objętość Wielkiej Improwizacji Konrada z "Dziadów") nużą w lekturze. Na scenie wydają się niemożliwe do wypowiedzenia i do wysłuchania.

Nie wiem, czy dramaty zamieszczone w tomie zostaną wystawione, na pewno nie stanowią przełomu we współczesnej dramaturgii ani w dziele popularyzacji myśli Jana Pawła II. Wszelkie konkursy dowodzą, że z burzy mózgów, jak mawiał mój profesor, Grzegorz Sinko, częściej zbiera się serwatkę niż śmietanę, co nie znaczy, by owe burze nie były potrzebne. Problem w tym, by do szlachetnych zamierzeń nie przyczepiały się działania trywialne jak w teatrze na Woli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji