Artykuły

Sindbad: powtórka z rozrywki

"Sindbad" w reż. Andrasa Veresa w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie wyborczej - Białystok.

Jak by to było: spotkać siebie samego z młodości? Lalkarze serwują próbkę takiej sytuacji. Dzieci mają uciechę, dorośli też się nie nudzą.

Zwłaszcza że nastrój jest baśniowy, zaś bohaterem spektaklu jest Sindbad, a właściwie dwóch posiadaczy tego imienia. Andras Veres, węgierski reżyser, zderzył bowiem w swym przedstawieniu Sindbada młodego z Sindbadem dojrzałym.

Pierwszy nosi przydomek Tragarz i jest na początku drogi. Drugi to Żeglarz, ale już u kresu życia. Gdy siada na pomoście, wolno odwija wędkę, podpiera ręką brodę (znakomity Ryszard Doliński) - widać, że jest znużony życiem. Ale niech no tylko pojawi się gadatliwy młodzieniec i powie, że nazywa się Sindbad (niezły Krzyszof Bitdorf) - wędkarz się ożywia. Pierwsza wymiana zdań i już wiadomo, że tym, co zobaczymy dalej, rządzić będzie kontrast. Młody: przemądrzaly, wyrywny. Starszy: kąśliwy, ironiczny, pobłażliwy. Co Tragarz powie, to Żeglarz zripostuje. I odwrotnie. Dwóch Sindbadów wydaje się jednym człowiekiem w różnych okresach życia. Starszy przygląda się młodemu z wyżyn doświadczenia, młodszy złośliwemu koledze też nie zostaje dłużny. Przede wszystkim zaś choć na chwilę budzi go do życia.

Gdy z worka wyciągną lalkę - chłopca, Żeglarz rzuca: "Żył sobie raz w Basrze młody człowiek, obserwował statki, marzył...". A Tragarz bierze lalkę, podejmuje rolę jakby nieświadomie, ożywia kukiełkę i tak oto zaczyna się opowieść w opowieści, realizm zamienia się w baśń, młody zaczyna przeżywać przygody starego.

Takich niuansów najmłodsi widzowie nie wychwycą, ale i tak mają dużo frajdy, na scenie ciągle się coś dzieje. A to elfy (Agnieszka Sobolewska i Grażyna Kozłowska) bawią się światełkami. A to znikąd pojawią się fruwające ryby (Sindbad płynie przez morza). A to jajko z wrzeszczącym pisklakiem w środku (wyspa bezludna). Olbrzymi ptak, którego głowa sięga aż po sufit, potem jeszcze wąż i potwór. Czy wreszcie wyspa, gdzie niegrzeczni osobnicy zaczynają kwiczeć.

Działa magia teatru. Tanie, czasem wręcz szkolne, chwyty inscenizacyjne (elfy przenoszące plastikowe ryby z kąta sceny w kąt) w dobie animacji komputerowych powinny być u widzów rozpieszczonych technicznymi możliwościami skazane na porażkę. A jednak nie.

Dzieciaki wpatrzone są w scenę, dorośli też chętnie przypominają sobie baśnie z dzieciństwa, gdy wyobraźnia niewspomagana żadnymi "ułatwiaczami" pracowała aż miło.

Duże znaczenie ma tu scenografia (Szilard Boraros). Wypełniająca scenę konstrukcja - ni to pomost, ni trap z podpiętymi płachtami - na pierwszy rzut oka nie wydaje się atrakcyjna. Jest nieruchoma, bez koloru, wręcz jakby omszała. Ale odpowiednio podświetlona i uruchamiana przez aktorów działa na wyobraźnię. Kilka ruchów, trzask okienek - i zmienia się w statek, wyspę bezludną, gniazdo, miasto. Tu ciągle coś stuka, szeleści, powiewa: można uwierzyć, że statkiem miotają fale. Nic to, że zabiegi aktorów "organizujących" burzę widać cały czas, że potwór napastujący młodego Sindbada okaże się zwojem płachty. Nic to, że dojrzały Sindbad co i rusz przerywa akcję jakąś puentą, by skierować opowieść na dalsze tory.

Takie budowanie iluzji teatralnej na oczach widza to też element zabawy i istota spektaklu o potędze wyobraźni.

Ciekawostka: zwykle w widowisku dla dzieci garść edukacyjnych wtrętów reżyser przemyca właśnie w ich stronę. Tu koncentruje się również na dorosłych. Stary Sindbad daje młodemu rady, pilnuje, ale raczej stoi z boku, przygląda się. A gdy jego podopieczny dopomina się o dalsze historie: "i co dalej?" - wysyła Sindbada w świat, by sam przeżył je naprawdę.

Ot, drobny prztyczek w nadopiekuńczość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji