Klątwa: druidzka opera
"Klątwa" w reż. Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.
Miało być o kryzysie wiary. O opozycji między duchowym przywódcą a kościelnym funkcjonariuszem. Jest - dziwaczna hybrydyczna opera, w której mamy i "Walkę o ogień", i druidzkie wydumane obrządki, tylko dylematów owych jakoś mało.
W supraskim Wierszalinie oglądać można "Klątwę" według Stanisława Wyspiańskiego, do której po 14 latach powraca Piotr Tomaszuk. I odczytuje ją zupełnie na nowo, z perspektywy człowieka odartego ze złudzeń. Wcześniej w dramacie widział przede wszystkim historię grzesznej, ale romantycznej miłości między Księdzem (Dariusz Zakrzewski) a Młodą (Katarzyna Siergiej), którą w efekcie odrzuca wiejska społeczność w czasie kryzysu. Teraz zobaczył w "Klątwie" zdegenerowany świat, hipokryzję, nieustający konflikt między duchowością a kościelną administracją. I zadaje pytanie, które odnajduje w Wyspiańskim: Czy człowiek w drodze do Boga potrzebuje mistrza, czy Kościoła? Tę opozycję rozpina między Pustelnikiem, niepokojącym odmieńcem, który w spektaklu ma władzę nad wiejską gromadą, a Księdzem, który jest zwykłym funkcjonariuszem kościelnej administracji, małym człowiekiem.
I wszystko właściwie w spektaklu jest. A taka interpretacja "Klątwy" mogłaby mieć olbrzymią siłę - szczególnie w czasach, gdy Kościół przeżywa kryzys i gdy sporo w nim ułomnych postaci uzurpujących sobie prawo bycia przywódcą moralnym. Sęk w tym, że Tomaszuk utopił ów potencjał w nadmiarze: formy, groteski, pajacowatej gestykulacji. Groteska - w zestawieniu z ludycznością i prostotą - zazwyczaj była siłą Wierszalina, jednak w "Klątwie" przybrała już karykaturalny charakter. Zbytek inscenizacyjnych chwytów, ekshibicjonistyczne poprowadzenie postaci tłumi ideę dramatu i interesujący zamysł, który wcześniej zapowiadał reżyser.
Powstał spektakl bardzo nierówny. Wiele w nim scen sugestywnych i o wielkiej sile, od których może widzom przebiec dreszcz po karku. Ale też partii absolutnie niestrawnych, niezrozumiałych.
Jeśli odprawiający gusła Pustelnik (Rafał Gąsowski), do którego biegnie wiejska społeczność po radę, miał w przedstawieniu być oponentem Księdza, to patrząc na scenę, trudno uwierzyć w jego moc manipulowania ludźmi. Nie ma w nim nic z charyzmy ani tajemnicy. To zlepek błazna, druida i małpy, od którego szybciej gromada ucieknie, niż padnie na kolana. Mógłby być magnetyzującym otoczenie szamanem wydobytym z otchłani pierwotności, mógłby być dla zawiedzionej Księdzem wiejskiej gromady jakimś punktem odniesienia, duchowym przewodnikiem - nawet o pozachrześcijańskich korzeniach. Ale jest jedynie żałosną emanacją pierwotnej potęgi, a jego podrygi i śpiewy nadają spektaklowi niepotrzebny sznyt upiornej opery i teatralnej adaptacji "Walki o ogień". Jeśli jednak odczytać postać Pustelnika jako psychopatycznego osobnika w ekstazie, przekonanego o swojej boskości, to zestaw on i Ksiądz przestaje mieć dwa bieguny, zaczyna dezorientować. Gromada zagubiona między grzesznym słabym księdzem a dziwadłem sama wyznaczy sobie kryteria.
Tropów interpretacyjnych jest tu wiele i, owa serwowana przez Tomaszuka niejednoznaczność, też mogłaby być siłą spektaklu. Ale niestety, gdzieś się gubi, a zderzenie dwóch wizji religijności nie daje nic poza wrażeniem chaosu.
Wiele w "Klątwie" znakomitych scen zbiorowych, nadających spektaklowi niepokojący rytm, który jest jednym z rozpoznawalnych znaków Wierszalina. Ksiądz niesie sutannę jak krzyż, za nim gromada na klęczkach niczym biczownicy sunie w konwulsyjnych podrygach. Inny fragment: wiejski lud, karłowaty, przypomina pozbawioną indywidualizmu masę, niczym ożywione grudy ziemi, przerażające w swej pierwotności. Takie sceny zapadają w pamięć.
Wyjątkowo sugestywne są też sceny z matką Księdza (Edyta Łukaszewicz-Lisowska). Kobieta do tej pory przedstawiana jako staruszka w Wierszalinie pokazana jest jako monstrum. Wytrzeszczone oczy, nieruchoma twarz, wykrzywione ciało i olbrzymia toksyczna siła, jaką rządzi swoim synem. A wszystko to... zanurzone w poetyce japońskiego teatru. Pomysł znakomity i wyjątkowo plastyczny, ot, kolejna zabawa konwencjami, która w spektaklu pełnym prostoty wypadłaby bardzo wyraziście.
Ale gdy dodamy do tego galicyjskie realia, celtyckie klimaty, sadomasochistyczne utensylia, małpie miny, strugi farby - to jest już tego nieco przydużo.