Artykuły

"Jestem tylko prezerwatywą"

"Lulu" w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Aneta Głowacka w Opcjach.

Okładkę programu Lulu Franka Wedekinda w reżyserii Michała Borczucha zdobi kobiece ciało opięte obcisłym kostiumem - chociaż równie dobrze mogłoby to być ciało dziecięce. Wiek zaciera się na nim z taką samą zaciętością, z jaką lateksowa tkanina przykrywa oznaki płci. Trzeba jeszcze dodać, że nie jest to cała postać, a zaledwie jej część - ta od pasa w dół, wykadrowana tak, by wyeksponować waginę. O nią będzie się przecież toczyć awantura w życiu tytułowej bohaterki. Niewielki przedmiot męskiego pożądania nakręci farsową spiralę zdarzeń.

Michał Borczuch, z jednej strony, idąc za modą na Wedekinda (w ostatnim czasie w polskich teatrach pojawiło się kilka inscenizacji sztuk niemieckiego autora), z drugiej - wkraczając na teren odkrywany od jakiegoś czasu przez teatr (dziecięca seksualność i pedofilia), zdecydował się na wystawienie pierwotnej, nieocenzurowanej wersji dramatu w bardzo dobrym przekładzie Moniki Muskały (liczący blisko sto lat tekst brzmi tu jak dramat napisany współcześnie). Wedekind był krytycznie nastawiony do mieszczańskiego społeczeństwa, którego czuł się częścią. Dlatego też chętnie podważał jego moralne filary, sięgając po tematy tabu i konsekwentnie eksplorując zarówno jego grzechy główne, jak i małe kuchenne grzeszki. Za temat pisanego przez dwa lata dramatu niemiecki autor obrał problem dziecięcej prostytucji. Nie uderzył jednak w kaznodziejską nutę. Nawracanie na drogę prawomyślności seksualnej raczej nie było jego zamiarem, skoro nawet swoją córkę - jak deklaruje w dzienniku - zachęcałby do doświadczeń seksualnych, jeśli miałoby to uchronić ją przed anemią. Nie wydaje się również, żeby historią Lulu chciał się podpisać pod hasłami emancypacji kobiet, zwłaszcza że znany był z bujnego życia erotycznego i częstych odwiedzin w burdelu. Przypowieść o Lulu - młodej prostytutce od wczesnego dzieciństwa przyuczanej do najstarszego zawodu świata, przekazywanej sobie z rąk do rąk przez kolejnych alfonsów i kochanków, na koniec zaś brutalnie zamordowanej przez Kubę Rozpruwacza, dla którego wagina również okazała się cenna (jako eksponat do osobliwej galerii) - była raczej efektem obserwacji społeczeństwa i chęci podstawienia lustra pod jego pruderyjną fasadę. Dość powiedzieć, że po napisaniu dramatu Wedekind został aresztowany za rozpowszechnianie treści o nieprzyzwoitym charakterze, a cały nakład "Puszki Pandory" (tak pierwotnie brzmiał tytuł Lulu) został skonfiskowany przez policję. Pod wpływem opinii publicznej Wedekind dzieło wielokrotnie poprawiał i wygładzał. Pierwotną wersję wydobyto dopiero w 1988 roku, siedemdziesiąt lat po śmierci autora. W tym samym czasie Peter Zadek przygotował prapremierowe przedstawienie w Deutsches Schauspielhaus w Hamburgu.

"Lulu" Michała Borczucha nie atakuje moralności mieszczańskiego świata, bo też seksualność (przynajmniej w takim wymiarze, jaki próbował zdemaskować Wedekind), nawet jeśli czasami przydeptywana i zamykana za drzwiami, spędza sen z powiek głównie nobliwym matronom. O tym, co się wydarza za drzwiami w dzielnicy czerwonych latarni, dość szczegółowo dowiadujemy się z mediów, zwłaszcza jeśli zabłądzi tam któryś z polityków. Z dziecięcą prostytucją i pedofilią gazety rozprawiają się na bieżąco. Brak nachalnej publicystyki w przedstawieniu nie oznacza, rzecz jasna, że reżyser zatarł wątek dziecięcy, a bulwersujący temat sprowadził do kilku dziecięcych fotografii w programie spektaklu. Tragedia dziecięca pojawia się w przedstawieniu, ale rozgrywa na dalszym planie, w tle, niepostrzeżenie, jako jedna z nici osnowy, ale nie temat główny. W pracowni Schwarza (Sebastian Pawlak) przesiadują dzieci, które w sytuacjach awaryjnych upycha się do pawlacza umieszczonego w górnej części ściany. Tam też dość zgrabnie schroni się Lulu (Marta Ojrzyńska), która jakimś zmysłem wyczuwa, że dźwięk otwieranych drzwi oznacza konieczność ewakuacji. Dzieci stale pojawiają się w towarzystwie, jakie otacza Lulu. Poddaje się je ocenie jak konie na wybiegu albo obrazy na aukcji, inwestuje się w nie niczym w akcje albo traktuje jak papiery wartościowe i czyni z nich zabezpieczenie na przyszłość. Kiedy notowania Kadegi (Aleksandra Lis) spadają, musi zapewnić matkę, że jej nie opuści. Bianetta (Joanna Drozda) nie po to tyle pracowała nad córką (nawet stroje mają podobne), żeby ta w krytycznym momencie odmówiła przejęcia pałeczki i wyjścia na ulicę. Naśladując matkę, Kadega powtarza lekcję, którą w przeszłości odebrała Lulu. Poczucie własnej wartości i tożsamości zależy od dyspozycyjności ciała i aktualnego kochanka. Ciało to też towar, którym można wiele ugrać.

Dlatego też w którymś momencie Lulu stwierdza: "Moje ciało nazywa się Lulu". Kiedy jej ciało straci świeżość, na rynku zastąpi ją Kadega, a na miejsce Kadegi już czekać będzie kolejna dziewczynka. Michael Foucault nazywa ciało powierzchnią zapisu zdarzeń, na ciele kultura odciska swój ślad. Lulu, przechodząc przez ręce kolejnych kochanków, zmienia się jak kameleon. Dla Dr. Golla (Leszek Świgoń) jest lalką, miniaturką kobiety - doktor przebiera ją w ciągle nowe kostiumy, uczy tańca, tresuje jak małpkę. Kiedy Lulu wychodzi za mąż za Schwarza, przeobraża się w kurę domową uzbrojoną w obowiązkowy fartuszek w kratkę. Niedługo zostaje u boku męża, wkrótce małżeński tapczan zastępuje sofa w salonie Dr. Schóninga, w którym wiedzie żywot bywalczyni okładek "Glamour". Po śmierci męża, uciekając przed prawem, jeszcze w Paryżu nosi się jak modelka z "Vogue'a" - ma złotą perukę i takąż sukienkę. Jednak już przenosiny do Londynu, gdzie znowu wraca na ulicę, żeby zarobić na "rodzinę", czynią z niej zahukaną ulicznicę w czerwonej bluzie z kapturem. To, kim jest, częściej wynika ze splotu okoliczności niż ze świadomych wyborów. Od dzieciństwa uczona odpowiednich gestów i póz, Lulu staje się bezwolnym obiektem całkowicie definiowanym przez męskie pożądanie. Jest dokładnie taka, jak mężczyźni, do których się dopasowuje. Nawet imiona zmienia częściej niż rękawiczki, bo tego wymaga wejście w nowy związek. Nie bez kozery mówi o sobie, że jest tylko prezerwatywą. Dopiero oddanie się w ręce Kuby Rozpruwacza przerywa bezsensowny bieg na krawędzi życia i śmierci, między kochankiem, klientem i rutynową toaletą. Chociaż, o ironio, okazuje się, że również po śmierci jej ciało ma wartość użytkową (wagina Lulu staje się eksponatem w osobliwej galerii Kuby Rozpruwacza).

Kobiecość Lulu wiąże się z bezustannym przymusem odgrywania zachowań charakterystycznych dla jej płci. Kobieta definiowana przez męskie spojrzenie (z takiej perspektywy snuje opowieść reżyser i z takiej obserwujemy ją jako widzowie) jest tylko zbiorem schematów, powielanych zachowań, fetyszem sprowadzającym się do zgrabnego ciała, szmatki albo zdjęcia w dużym formacie, do którego modlą się kolejni kochankowie. Lulu staje się ikoną kobiety-dziecka, które nie oczekuje, że będzie się je traktować poważnie. Ona po prostu jest, na wyciągnięcie ręki, bezpieczna jak kiczowato niewinny obrazek na ścianie, z którego spogląda z łagodnością Maryjki. Nic dziwnego, że wybawieniem z obłędnego tańca pożądania okazuje się dla Lulu śmierć. Nawet miłość Hrabianki Geschwitz (Dorota Segda) nie jest w stanie zatrzymać rozpadu tożsamości. Jeśli ciągle zmieniało się imiona, to w końcu trudno stwierdzić, kim się jest naprawdę.

Cechą charakterystyczną spektaklu Borczucha jest dystans. Reżyser celowo unika realizmu, pogłębionych psychologicznie postaci, nie gra na emocjonalnej nucie i zamiast tego ubiera bohaterów w groteskowy kostium. Z takiego chłodnego oglądu rodzi się refleksja. Miłosne igraszki sprowadzają się tu do kopulacji za parawanem, napięcie erotyczne jest rozładowywane za pomocą otworu w ścianie, a przygodny seks kończy się na obnażeniu sztucznego penisa. Śmierć kolejnego mężczyzny w życiu Lulu podsumowuje napis na ekranie, przy czym samo zdarzenie przypomina gag z komedii slapstickowej. Tytułowa bohaterka sprawdza się w roli ożywionej lalki, trudno więc wzruszyć się jej losem. Postaci są równie kalekie jak otaczający je świat. Katarzyna Borkowska stworzyła więc przestrzeń sprawiającą wrażenie niegotowej, chropowatej, jakby zamarkowanej. Taką, jak rzeczywistość powołana do życia przez Borczucha, w której jest więcej pospiesznego szkicu, ciekawości i otwartości na przygodę niż definiowania, moralizowania i dopełniania półtonami. Jego przyglądanie się menażerii spod ciemnej gwiazdy przypomina trochę wędrówki Wedekinda, który snując się ulicami Monachium, obserwował życie ulicznych prostytutek. Pokaż mi swoją waginę, a powiem ci, kim jesteś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji