Artykuły

Cisza między nutami

"Kolacja na cztery ręce" w reż. Marka Sawickiego na Scenie "Alchemia" w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdyby Jerzy Fryderyk Haendel i Jan Sebastian Bach spotkali się kiedyś naprawdę - spotkanie wyglądałoby jak to w "Kolacji na cztery ręce" Paula Barza: dwie samotności, jak zawsze osobno, tyle że przez chwil parę wzajem dla siebie na wyciągnięcie ręki, na wyciągnięcie słowa, kurzego udka, ciszy, wściekłości, lęku, kieliszka. Gdyby spotkali się naprawdę, byłoby tak, jak było naprawdę przez życie całe, kiedy nie spotkali się ani raz: bliskość bez znaczenia.

Bliskość? Tak. Jeden znał nuty drugiego na wylot. Pisze o tym Barz. Każdą nutę i takt, każdą frazę i kodę. Co mówię: nutę! Tu powiedzieć: znać ćwierćnutę - to nic nie powiedzieć. Oni na wylot znali swoje milczenia między ćwierćnutami. Bliskość kolosalna ponad czeluścią nie do przebycia, bo gdy się, jak oni, od urodzenia na ostatecznych wysokościach przebywa - bliskość realna jest zbędna. Ot, wiekuiste fiasko, wciąż ta sama odpowiedź na pytanie: po co? Po nic. Dzień po dniu więc oswajanie fiaska bliskości, jak widmo powracająca zgoda na brak potrzeby bliskości, całe życie lekcji rezygnacji z bliskości. Wolno narastająca ruina. Widział kto próchno cudowniejsze niż legendarna knajpa Alchemia na Kazimierzu?

Tam, na scenie w piwnicach, Marek Sawicki wyreżyserował "Kolację na cztery ręce" - i to jest dobry zbieg ruin. Wszystko prywatnie, za psi grosz, na boku oficjalnych kas teatralnych - i dało to nędzę jeszcze smakowitszą niż nędza cegieł sparszywiałych. Piękna bieda scenografii i kostiumów, takaż bieda rekwizytów - piękna, choć tknięta błędem realizmu. Oto w saloniku Hotelu Turyńskiego w Lipsku roku 1747, gdzie spotkają się Haendel i Bach, pokarmy na stołach, kurczaki, banany, arbuzy, chleby, ostrygi - są prawdziwe. Owszem, skrajnie liche, wyschłe, zimne jak trzydniowe resztki - ale jednak z tego świata, jeszcze jadalne dla żywych...

Rzecz w tym, iż za sprawą sennego pląsu wybornych nędz inscenizacyjnych - nim przedstawienie na dobre ruszy, przypominają się didaskalia prologu sztuki. Barz opisuje tam wytworność saloniku ekskluzywnego hotelu i na koniec mówi o portretach. Ot, podobizny Haendla i Bacha na ścianie. Pod licami - ich autografy. Niżej - daty. Daty graniczne. Urodziny i śmierć. Bach: 1685-1750. Haendel 1685-1759. Dopiero za chwilę - właściwy początek opowieści. Wejdą na scenę geniusze nut. Przychodzą stamtąd? Tak chce Barz.

"Kolacja na cztery ręce" to kolacja na cztery ręce trupów. Leśmian rzekłby - zdziczenie konsumpcji pośmiertnych. Salonik w zaświatach, Hotel Turyński na wysokościach, Lipsk w niebiesiech i rok 1747 jako wieczność. I tam, czyli wszędzie, i wtedy, czyli zawsze - wieczerza kolosów. To nie jest spotkanie, które się nie odbyło. To spotkanie, które siłą bezwładności życia, uporczywością spraw niezałatwionych - trwa po tamtej stronie, niczym włosy i paznokcie rosnące w trumnach... Zaczyna się gaworzenie popiołów.

W trumnach narasta zmęczenie surdutów - i takie też na scenie "Alchemii" są szaty koturnowego kabotyna Haendla (Marek Sawicki). Jego pycha, jego cynizm, jego towarzyska wirtuozeria, jego uwielbienie monet, wszystko, wszystko, co za życia doprowadził do niejadalnej dla zwykłego śmiertelnika gigantomachii babilońskiej - tu jest już tylko cierpką, przez sepię zżeraną, groteskową karykaturą dawnej świetności. A Bach (Adam Zych)?

To samo. Surdut na krawędzi rozsypki i na krawędzi rozsypki ta jego pokora za życia upierdliwa i niejadalna jak babilońskie pychy Haendla. I podobnie też z niejakim Janem Krzysztofem Schmidtem (Adam Kwaśny). Pięciorzędny muzyk, jeden z tych, do stada których w "Amadeuszu" ośmiorzędny Salieri wygłasza pamiętną frazę: "Miernoty wszystkich czasów - pozdrawiam was!" - cóż może w zaświatach, jeśli nie płowieć pokornie w spłowiałym cieniu swego pana Haendla?

Sawicki, Zych, Kwaśny... Z grubsza tacy są przez godzinę i pięć minut. Zamierający. Zamierający, by zamrzeć i jutro znów powtórzyć opowieść o kolacji niemożliwej. Tacy są wszyscy oni, ale po Haendlu w wydaniu Sawickiego nie da się nie uśmiechnąć pod nosem. Ile lat temu teatry krakowskie zrezygnowały z jego wyrazistości? Osiemnaście? Obojętne. Ilu od tamtego czasu przyjęto do ansambli naszych aktorów godnych pięciorzędności Schmidta? To też obojętne. Owszem, mógłbym przedrukować mą 38-punktową "Listę Orłów" - "Katalog Schmidtów" - ale mi się nie chce. Już nie. Krakowski "schmidtyzm" aktorski to problem teatrów - nie mój, nie Sawickiego, nie Händla.

Nie tego Haendla, w którym na piwnicznej scenie Alchemii najwyraźniej widać wcale nieśmieszne dno śmiechu Barza. Nie, pyszny humor trupiej kolacji nie niknie. Ale też słuszny rechot widowni nie przykrywa sedna, mantry: być skazanym na fiasko bliskości...

Gorycz mantry nie kończy się na niemożliwości kolacji. Oto teraz, nad resztkami ziemskich pokarmów nie byle jacy opowiadają wystygłe życie. Co im wychodzi? U Bacha pęczniejący szczebiot armii dzieci i żony nie dającej spokoju - więc przy fujarkach organów kościoła w Lipsku całe życie potężniejąca samotność. U Haendla zenity dziwek, szampanów, pieniędzy i innych bombastyczności - a tak naprawdę obcość, puchnąca w pustych norach hoteli. Ale nie żalą się. Wiedzą, od urodzenia to czuli, że tak musi być, i że taka będzie cena. Za "Pasję według Św. Mateusza". Za "Mesjasza". Za dźwięk każdy. Za każdą ciszę między nutami. Nie, nie żalą się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji