Artykuły

Niespodziewany koniec legendy hrabiego

Był kochanym przez wszystkich symbolem Wrocławia, lwowskiej pogody ducha, arystokratą i swojskim Tuniem. Zagadywany per "panie hrabio" z pobłażaniem machał ręką, choć nigdy nie wychodził z roli mistrza manier i elegancji. Wyliczył kiedyś, że pracował w 24 mniej lub bardziej poważnych zawodach - wspomnienie o WOJCIECHU DZIEDUSZYCKIM.

Tak zwykle mówi się o niezwykłych życiorysach - jak z filmu. Długie życie Wojciecha Dzieduszyckiego było jak film: komedia, romans, dramat. Nie było tylko happy endu.

Kiedy trzy lata temu TVP zorganizowała mu benefis w Teatrze Wielkim we Lwowie, rymowane życzenia składał prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz. Na zakończenie kilkugodzinnego koncertu wystąpił sam hrabia: zaśpiewał piosenkę o lwowskiej uliczce, w której znajduje schronienie przed miejskim gwarem. Kiedy w październiku 2006 r. wyszła na jaw prawda o jego współpracy z UB i SB, Dzieduszycki poprosił o wybaczenie wszystkich, których mógł skrzywdzić, i zrzekł się honorowego obywatelstwa Wrocławia.

Umarł tydzień temu, miesiąc przed 96. urodzinami - we śnie, spokojnie. Zapewne modlił się o taką śmierć, o której od kilku lat mówił często i pięknie, choć wiedział, że śmierć nigdy nie przychodzi we właściwym momencie.

Hrabia młynarz

Był kochanym przez wszystkich symbolem Wrocławia, lwowskiej pogody ducha, arystokratą i swojskim Tuniem. Zagadywany per "panie hrabio" z pobłażaniem machał ręką, choć nigdy nie wychodził z roli mistrza manier i elegancji. Wyliczył kiedyś, że pracował w 24 mniej lub bardziej poważnych zawodach. Zaczynał jako śpiewak operowy, odnosząc spore - choć krótkotrwale, bo przerwane przez wojnę - sukcesy. Gruntowne wykształcenie muzyczne pozwoliło mu zarabiać na życie także w charakterze skrzypka i dyrygenta. Przez moment był kierowcą samochodów sportowych, pływakiem, lekkoatletą, jako jeździec bral udział w wyścigach konnych. Jego ojciec, właściciel wielkiego majątku w Jezupolu na Ukrainie, zadbał jednak i o to, by syn miał w ręku konkretny fach: młody Dzieduszycki skończył Politechnikę Lwowską, uzyskując dyplom budowniczego maszyn młyńskich. Tuż przed wojną pracował w Gdyni jako kontroler eksportu artykułów rolnych.

W czasie wojny z pierwszą żoną Marią Kostecką i synem Antonim zamieszkał w Krakowie. Wstąpił do Związku Walki Zbrojnej. W 1940 r. został aresztowany przez gestapo. Trafił do obozu koncentracyjnego w Pustkowie, później do Gross-Rosen i Litomierzyc.

Po wojnie przez krótki czas pracował jako aktor i reżyser teatralny w Krakowie. We Wrocławiu, gdzie trafi z drugą żoną Haliną Świątek, został dyrektorem technicznym wszystkich dolnośląskich młynów: uruchamiał i remontował zniszczone maszyny, doglądał produkcji, wprowadzał własne wynalazki - najsłynniejszy to mąka wrocławska, której opatentowana receptura była wykorzystywana przez długie lata.

To właśnie wtedy wpadł w ubecką sieć, z której nie potrafił wyplątać się przez ponad 20 lat. W 1949 r., gdy podpisywał zgodę na współpracę z UB, jego żona spodziewała się dziecka, a on sam miał do stracenia o wiele więcej niż przeciętni obywatele Polski Ludowej. Skutków tej słabości - a może po prostu strachu przed państwem, które mogło go, stuprocentowego arystokratę i z definicji wroga klasowego zmiażdżyć w jednej chwili, a jednak pozwalało na więcej niż innym - nigdy nie poznamy. Skrupulatni urzędnicy IPN znaleźli ponad 400 raportów jego autorstwa, choć nie wskazali przypadku, w którym Dzieduszycki rzeczywiście komukolwiek zaszkodził.

Krytyk, który nie krytykował

Przyjaciel Dzieduszyckiego Jerzy Waldorff powiedział o nim kiedyś: "Uważam Wojtka zajednego z najdzielniejszych ludzi, jakich poznałem. W czasach komunizmu potrafił pracować z korzyścią dla ogółu, nie zaprzedając się jednocześnie komunistom". W tym okrągłym zdaniu, dziś brzmiącym niemal ironicznie, jest bardzo dużo prawdy. Dzieduszycki szefował młynom, wykładał na Politechnice Wrocławskiej, uczył w technikum spożywczym, napisał podręcznik "Metody badań zboża, mąki i chleba". Karierę inżyniera zakończył w połowie lat 50. W tym czasie był już ważną postacią wrocławskiego środowiska muzycznego i teatralnego: kierownikiem artystycznym Zespołu Pieśni i Tańca Śląskiego Okręgu Wojskowego, współorganizatorem orkiestry symfonicznej (ze słowem "robotnicza" w nazwie), protoplastki Filharmonii Wrocławskiej. Przyczynił się do powstania Operetki Wrocławskiej - najpierw przy operze, a później jako samodzielnej instytucji.

Uczył savoir-vivre'u w domu kultury przy ul. Mazowieckiej (dzisiejszym Imparcie). Podczas zajęć Klubu Zielonej Szpilki pokazywał, jak elegancko siadać, zakładać nogę na nogę, zapalać papierosa, prowadzić rozmowę. Współorganizował Festiwal Chopinowski w Dusznikach Zdroju. Został felietonistą i korespondentem kulturalnym Polskiego Radia Wrocław, lokalnych gazet i ogólnopolskich czasopism ze "Słowem Polskim" i "Przekrojem" na czele. Jako recenzent - a pióro miał lekkie i stylowe - zasłynął tym, że nigdy nie krytykował. Co najwyżej w ogóle nie pisał o kompromitującym występie.

Był już lokalną znakomitością, gdy w 1960 r. założył kabaret Dymek z Papierosa. Kabaret istniał 18 lat. Jego szef

- upozowany na przedwojennego eleganta z laseczką i w cylindrze - zdobył ogromną popularność w całym kraju. Programy, z założenia nostalgiczne i staromodne, robiły furorę wśród polonusów na całym świecie.

Nie bał się śmierci

Jego otoczona krzewami róż willa przy ul. Kampinoskiej zawsze była domem otwartym, bywali tu słynni pisarze, muzycy, aktorzy. Dzieduszycki prowadził i zapowiadał koncerty i imprezy kulturalne w małych i dużych miejscowościach. Przez kilkadziesiąt lat skrzętnie robił notatki o praktycznie wszystkich ważniejszych wydarzeniach muzycznych na Dolnym Śląsku. Efektem - i swoistym pomnikiem - jest raptularz "Trąby Jerychońskie" prowadzony przez kilkadziesiąt lat w miesięczniku "Odra". W latach 70. kierował redakcją muzyczną we wrocławskim oddziale Telewizji Polskiej. Na emeryturę przeszedł w 1987 r.

Miał już szafę pełną nagród, dyplomów i odznaczeń, ale dopiero w latach 90. spłynęły na niego największe zaszczyty: liczne obywatelstwa honorowe, m.in. Ziębic, Kłodzka, Dusznik i Wrocławia, najwyższe odznaczenia państwowe, doktorat honoris causa wrocławskiej Akademii Muzycznej. Ostatnim dziełem Tunia był pomnik Chopina w parku Południowym. Zabiegał o niego przez kilka ostatnich lat, do ostatniej chwili osobiście zbierając fundusze, ciesząc się jak dziecko, gdy monument paradował na lawecie po Wrocławiu, gdy robotnicy z mozołem ustawiali go na cokole.

Później, już coraz bardziej schorowany, rzadko pojawiał się na konferencjach, koncertach i premierach. Rozmawiałem z nim.dzień po śmierci Jana Pawła II. Powiedział, że spokój, z jakim Papież czekał na śmierć, daje mu pewność, że życie się nie kończy, że nie ma się czego bać.

Rok później, gdy młodzi dziennikarze wrocławskiego radia i telewizji ilustrowali materiały o współpracy Dzieduszyckiego z komunistyczną bezpieką opowieściami ofiar stalinizmu, z fantazją przyprawiając mu gębę zbrodniarza, Tunio napisał do mnie krótki list, później zadzwonił. Rozmawiałem z nim, mechanicznie potakując, i nie wiedząc, co odpowiedzieć na podziękowania za to, że nie przyłączyłem się - tak odebrał ton mojego gazetowego pisania o całej sprawie - do chóru potępienia. Wieści z IPN i postawa młodszych od Tunia o trzy pokolenia naukowców brzydziły mnie, do dziś też nie rozumiem, czemu ten spektakl miał służyć. A jednocześnie trudno było zaprzeczyć faktom i nie pomyśleć, że ten scenariusz nie tak miał się skończyć. Bohater filmu nie lak miał wychodzić z kadru i napisy końcowe miały być zupełnie inne.

Pogrzeb Wojciecha Dzieduszyckiego odbył się 9 maja 13 na cmentarzu parafialnym przy ul. Bujwida.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji