Artykuły

Skąd, dokąd, dlaczego?

Gdyby prześledzić setki recenzji, wywiadów, w których próbowano nazwać fenomen Jarockiego, wyłania się z nich opis spójnej wizji świata. I gdybym jednym słowem miał określić ten światopogląd, to nazwałbym go - egzystencjalnym - pisze Paweł Dobrowolski w Więzi.

Dwie białe ściany, idące ukosem do siebie, kreślą trójkątne pole gry - przestrzeń sceniczną "Kosmosu" Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym. Dokładnie wyliczone, symetryczne, równe, jak oś współrzędnych albo papier milimetrowy, domykają scenę i wypełniają ją bijącą po oczach pustką. Sterylną i nieznośną. Zakłócić ją może jedynie człowiek. Od strony widowni wdziera się na scenę Witold-narrator (Oskar Hamerski). Ubrany zwyczajnie, w sweter i znoszone spodnie. Jak widz, jeden z nas, rzeczywisty. Prostym gestem wydobywa z mroku kulis tajemniczą osobę - Fuksa (Marcin Hycnar). Jednym wypowiedzianym z mocą zdaniem stwarza postać - bajecznie teatralną i nierzeczywistą. Jak z czasów młodości Gombrowicza. Chłodna, nieludzka przestrzeń sceny siłą narracji przemienia się w wakacyjne, skąpane słońcem popołudnie. Witold i Fuks wybierają się na wędrówkę. Na drodze stają im: nogawki, obcasy, piach, ziemia, koleiny, gruda, błyski ze szklistych kamyczków, blask. Potem jeszcze powieszony wróbel i wyzywające usta Katasi. Rzeczy zwykłe nagie tracą swą zwykłość, zaczynają uwierać. Muszą coś znaczyć! Fuks niczym detektyw zaczyna tropić ślady porządku w chaosie świata. Wplątany w bezsensowną intrygę sensu, małymi kroczkami brnie do przodu, by nicią spójnej narracji pozszywać rozsypane w matematycznej przestrzeni ślady. W tym przedstawieniu jest cały Jarocki - sceptyk, tropiący ślady bezpowrotnie utraconego sensu, demaskator teatralnej iluzji i jej twórca...

Nie jestem zwolennikiem ostatecznych rozwiązań, jedynie słusznych odpowiedzi,

stuprocentowej pewności - mówi artysta w wywiadzie, przeprowadzonym z okazji jego jubileuszu - Przez te 50 lat unikałem stawiania racjonalizujących kropek nad "i". Czy jest jakikolwiek powód, by stawiać je akurat teraz? Pewnie nie ma. Gdyby jednak prześledzić setki recenzji, wywiadów, w których próbowano nazwać fenomen Jarockiego, wyłania się z nich opis spójnej wizji świata. I gdybym jednym słowem miał określić ten światopogląd, to nazwałbym go - egzystencjalnym.

ŚLAD

Formuła "teatr esencji" zadomowiła się w teatrze chyba głównie dzięki Janowi Kottowi. Teatrem esencji, w słynnym eseju o takim tytule, Kott nazwał twórczość Tadeusza Kantora i Petera Brooka. Dla Kot-ta teatr esencji to komplement najwyższego rzędu, to teatr istotny, mierzący się z pytaniami największej wagi. Pewnie więc obdarzyłby nim i Jarockiego. W swoim eseju Kott przypomina brzmiące już niemal jak slogan zdanie Sartre'a o egzystencji, która poprzedza esencję, i nazywa egzystencją wszelkie wybory i gry: moralne, intelektualne, towarzyskie.

Egzystencja to według Kotta, wolność wyboru. Jarocki należy do formacji artystycznej i pokoleniowej, której sztukę ukształtowało pokrewne egzystencjalizmowi przeświadczenie o ludzkiej samotności, braku porozumienia między ludźmi, upadku tradycyjnych wartości, pustym niebie. Jego przedstawienia wyrażają nastroje i tęsknoty pokolenia twórców, którzy przeżyli wojnę, totalitaryzmy, i których wciąż dręczą pewne niepokojące tematy egzystencji.

Czy egzystencja jest jednak dla Jarockiego ważniejsza od esencji? Czy w teatrze Jarockiego jest na esencję w ogóle miejsce?

Kott esencję rozumie swoiście: Esencją jest ślad. Jak odcisk skorupiaka na kamieniu jeszcze nie do końca rozmyty przez wodę. Jak to, co z nas zostaje. Ślad ze swej natury odsyła do tego, co było, ale już nie jest. Jest obecnym znakiem nieobecnego. Nieuchwytny paradoks śladu, który pojawia się tylko po to, by dać się unicestwić, zatrzeć znaczenie samego siebie, własnego idiomu - doskonale oddaje istotę przedstawień Jarockiego. Nieredukowalne odniesienie śladu do Innego, jako ogólnego warunku możliwości sensu, doskonale obnaża pustkę, tak ważną dla Jarockiego. Gdybym więc ośmielił się nazwać teatr Jarockiego teatrem esencji, to tylko w tym paradoksie. Jako obecny ślad nieobecnego sensu.

Dla mnie teatr Jarockiego jest na wskroś egzystencjalny. To teatr, w którym nie ma miejsca na poszukiwanie boskiej istoty, na spotkanie z esencją. To teatr, który - jak poezja Różewicza - szuka tego, co boskie między ludzkimi istotami i co ciągle poszukuje swojego wyrazu, a co jednak nigdy adekwatnego wyrazu nie znajduje. Osobiście zakładam - wyznaje Jarocki -funkcje poznawcze sztuki: jej zasadniczym celem jest wyjaśnienie sobie zagadki naszego bytu, poszukiwanie odpowiedzi na pytania: skąd, dokąd, dlaczego? Celem jest więc poszukiwanie, a nie przedstawianie, błądzenie, a nie odnajdywanie, badanie granic, a nie ich wyznaczanie.

W teatrze Jarockiego bezustannie rozgrywa się pełen bolesnego napięcia dramat subiektywnej świadomości, która chce poznać samą siebie i poznać własne granice. Bohater jego przedstawień stara się zrozumieć to, co go otacza, wykroczyć poza sytuację, wobec której został postawiony. Prędko jednak okazuje się, że granica między nim a światem jest zatarta, a to, czym dysponuje, to obraz rzeczywistości odbity w jego wnętrzu.

Jarocki jest egzystencjalistą w tym najbardziej elementarnym sensie, że punktem wyjścia jego twórczości jest bycie-w-świecie i bycie-w-czasie, bezpośrednio dane i niekwestionowalne. Bohaterowie Jarockiego - zauważają niemal wszyscy komentatorzy jego teatru - przypomina człowieka opisanego przez Heideggera: wrzuconego w byt, samotnego, pozbawionego oparcia w innych, historii, narodzie, religii czy micie. Skazanego na poszukiwanie bądź fabrykowanie złudnych interpretacji swego losu, rozpaczliwie usiłującego znaleźć dla siebie miejsce na ziemi. Wreszcie, odnajdującego kruchą i niebezpieczną iluzję wolności i bezpieczeństwa w sztuce. Beata Guczalska ujęła to w następujący sposób: Jarocki jest reżyserem egzystencji, wtapiającym obserwację i przenikliwą analizę ludzkiego wnętrza w artystyczną wizję. Ból jako miara istnienia - to przekonanie dzieli z Gombrowiczem.

SOBOWTÓR...

Gombrowicz jest kluczem do zrozumienia twórczości Jarockiego. Jego teatr jest po prostu podszyty Gombrowiczem. Nie sposób na przykład pisać o teatrze Jarockiego pomijając "Ślub" Gombrowicza, realizowany przez Jarockiego sześciokrotnie i wyznaczający wewnętrzną strukturę jego twórczości. Henryk grany przez Jerzego Radziwiłowicza w najsłynniejszej realizacji "Ślubu" ze Starego Teatru dokonuje aktu przemocy. Jest to przemoc fizyczna i symboliczna zarazem. To przemoc stwarzania i kształtowania innych w swojej świadomości, próba odciśnięcia w świecie swego istnienia.

Wszystko, co istnieje u Jarockiego, określane jest przez współbycie. Nic nie istnieje samo z siebie. Egzystencja człowieka uzależniona jest od mowy innych,

w tym przypadku od Henryka. Henryk mówi: uważajcie, bo jak tylko przestanę śnić, to wy przestaniecie istnieć - wspomina Jarocki swoje zmagania ze "Ślubem" - Można to zagrożenie zlekceważyć, teatr może nie wyciągnąć z tego wniosków. Ale można to wyzwanie podjąć. Czym lepszy aktor, tym bardziej będzie z tego korzystał. Będzie miał świadomość, że może się skończyć fikcyjna jego egzystencja i będzie do niej miał niesłychanie ludzki stosunek, pełen bólu, lęku. Może się skończyć istnienie wymyślone, które już się spodobało jako pewna zamknięta całość, jako konstrukcja. [...] On będzie o to walczył, wyjdzie poza wymyśloną postać, stworzy nową, będzie chciał przy pomocy tej drugiej osoby chronić pierwszą. W wypadku Henryka to wyjście jest dużo dalsze. Jest to wyjście poza teatr. (...) Aktor podejmuje nie myśl postaci, ale myśl Gombrowicza i od siebie, zgadzając się z nim, wyznaje. Moim zdaniem, jest to próba wyjścia poza Henryka. To przestaje być grą; staje się spotkaniem z publicznością na innym poziomie. Aktor przez grę osiągnął to, co chciał, zachwycił się możliwością niemal Boskiej kreacji, a potem ma te partie, w których postać nie jest mu już potrzebna. Więc porzuca postać.

U Jarockiego, jak i u Gombrowicza, człowiek widziany jest w ciągłym procesie samopotwierdzania się i samostwarzania. To teatr relacji, gdzie człowiek nie stanowi autonomicznej istoty, ale jest bytem zapośredniczonym, uzależnionym od wypowiedzi innych.

Gombrowicz stał się obsesją Jarockiego, sobowtórem, przed którym nie może uciec. Najdobitniej pokazane jest to w przedstawieniu "Błądzenie", w którym Jan Englert pojawia się na scenie niczym zjawa, w roli Gombrowicza i Jarockiego jednocześnie. Gombrowicz właśnie tym mnie zachwycił - wyznaje Jarocki. -Jego teatr buszuje na pograniczu rzeczywistości, snu i jeszcze innej rzeczywistości, którą jest właśnie teatr. Przekracza to we wszystkich kierunkach. Buduje grę między sobą i publicznością, i nagle rozwala ją tak, jak Henryk w swoim monologu w "Ślubie", kiedy mówi wprost do publiczności, jako aktor: "Ja nie rozumiem tego, jeśli wy twierdzicie, że rozumiecie, to kłamiecie". To przecież nie jest mówione do partnera. To jest próba wyrwania się, ucieczki z teatru, z kłamstwa. [...] Tym właśnie się zachłysnąłem. Jako czymś mi bliskim i oczekiwanym. Jak czytałem Gombrowicza, to miałem wtedy żal do siebie, że nie ja to napisałem. Bycie-w-świecie, twierdzi Heidegger w "Byciu i czasie", oczywiste jest dzięki rozumieniu świata jako zbioru użytecznych narzędzi. Gombrowicz, a za nim Jarocki, przejmuje od Heideggera tę tezę. Jedynie kosmos jest w stanie wywrócić gładką instrumentalność zwykłych rzeczy i wytrącić z kolein samooczywistości. Kosmos - pisze Gombrowicz - dla mnie jest czarny, przede wszystkim czarny, coś jak czarny rozbełtany nurt pełen wirów, zahamowań, rozlewisk, czarna woda unosząca tysiące odpadków, a w nią zapatrzony człowiek - zapatrzony w nią i nią porwany - usiłujący odczytać, zrozumieć, powiązać w jakąś całość... W swoim niesamowitym świecie Gombrowicz umieszcza podmiot wywłaszczony, otumaniony, wystawiony na niezrozumiały spektakl, pod którego powierzchnią buzuje czarny nurt kosmosu. Gombrowicz nigdy nie jest u siebie. Podobnie Jarocki. Nie daje się zamknąć w teatrze. Uparcie próbuje przekroczyć jego granice i z niego się wydostać.

Maurice Blanchot zawarł w jednym ze swoich esejów słowa, które mogłyby wyznaczać artystyczne credo Jarockiego: Jest coś do powiedzenia, czego nie możemy wypowiedzieć; |...J dziura, pustka, która nie cierpi światła, ponieważ w jej naturze jest, by nie być oświetloną: sekret bez sekretu...

Wystawiony na próbę

Dialektyka obiektywizacji scenicznej, która wydobywa na wierzch istotę rzeczy i ustanawia byt w jego przedmiotowości, a więc przedstawialności, jest skrajnie obca Jarockiemu. Obśmiewa ją już samą matematyczną scenografią "Kosmosu" w Teatrze Narodowym. Esencja, która staje się obiektem podmiotowego spektaklu, zainscenizowanego w celu umknięcia przypadkowości świata, nie interesuje go. Wręcz przeciwnie. Scena jest u Jarockiego miejscem, gdzie zwyczajne rzeczy: "ziemia, grudki, kamyczki", wytrącone zostają z kolein bytu i wystawione są na chaos przypadku. Interesuje go teatr, który jest miejscem, gdzie toczy się dramatycznie otwarty proces poznania, rozpisany na różnych piętrach teatralnej iluzji i realności. Jarocki za wszelką cenę stara się przełamać strukturę teatru, w którym wszystko, co wkracza na scenę, automatycznie przemienia się w przedstawienie, poddaje się obiektywizacji, przeobraża w obraz. W teatrze Jarockiego nie ma świata przedstawionego, tylko świat wystawiony na próbę. Przede wszystkim na próbę istnienia.

W teatrze Jarockiego świat nie jest ani zewnętrzny, ani obiektywny. To świat wyłoniony z samego siebie, przepuszczony przez wrażliwość, a nie oglądany z godnym podziwu dystansem. Egzystencjalizm Jarockiego, w przeciwieństwie do Sartre'a, nie opiera się na próbie oczyszczenia ludzkiej świadomości z jakiegokolwiek istnienia, z tego, co przygodne i nienazywalne, przypadkowe i brudne... Jarocki, jakby na przekór Sartre'owi, nie uzależnia ludzkiego zbawienia od przejrzystości świadomości.

Jeden z krytyków napisał przed laty, że teatr Jarockiego posługuje się "poetyką pustego śladu". Wzięło się to z tego, że w jednym z jego przedstawień w tle rysował się ślad po wiszącym kiedyś na ścianie portrecie. Każdy ślad odsyła do śladów wcześniejszych - zauważa Jacques Derrida. Ślad jest więc sprzeczny wewnętrznie. Zakrywa i odkrywa jednocześnie; sugeruje nieobecność - będąc obecnością. Ślad zajmuje u Jarockiego miejsce nieobecnego bytu. Byt pojawia się jedynie jako cień dawnej obecności - jak ślad po obrazie na ścianie właśnie. Grzegorz Niziołek pisał: To, że po żywych niegdyś znakach pozostają puste ślady, niczego nie rozstrzyga. W teatrze Jarockiego najbardziej przejmujące jest to, że duchowe okaleczenie człowieka nie staje się nigdy argumentem rozsądzającym o porządku świata. Pozostaje jedynie śladem teatru esencji, śladem intrygi sensu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji