Artykuły

Odkrywam w sobie zwierzęcość

- Nigdy nie grałam podlotków, więc nie czuję też, że coś straciłam. Myślę, że właśnie teraz mogę sięgnąć po najciekawsze role, że to bardzo dobry wiek dla aktorki - mówi warszawska aktorka MAJA OSTASZEWSKA.

Buddystka i wegetarianka. Mówi, że pielęgnacja zaczyna się od akceptacji samej siebie. Maja Ostaszewska ćwiczy jogę, lubi dobre kosmetyki, ale to macierzyństwo pokazało jej nowy wymiar kobiecości. Przybliżyło do natury i dało wolność.

Ma 35 lat. O tym, że będzie występować na scenie, wiedziała już mając lat sześć. Jest osobą zdecydowaną, więc postawiła na swoim. Dziś aktorka Teatru Dramatycznego w Warszawie. Grywa również w filmach - ale nie byle jakich. Ma na koncie epizody w oscarowych obrazach - "Liście Schindlera" Stevena Spielberga i "Pianiście" Romana Polańskiego, a ostatnio zagrała jedną z głównych ról w "Katyniu" Andrzeja Wajdy. Od pół roku jest mamą małego Franka.

Z czym buddystce kojarzy się słowo: "pielęgnacja"?

- Dla mnie najważniejsze jest pielęgnowanie relacji z bliskimi, pielęgnowanie czasu dla siebie, zwłaszcza że mój zawód jest niebywale absorbujący, ale również pielęgnowanie w sobie uważności i otwartości.

Trzeba być uważnym, żeby interweniować, jeżeli jest taka potrzeba? Powiedziała Pani, że jedną z najlepszych rzeczy, jaką kiedykolwiek zrobiła dla siebie, było pójście na psychoterapię.

- Każdemu polecam. Polki ciągle wstydzą się mówić głośno, że sobie nie radzą. Zupełnie niesłusznie. Dostrzeżenie problemu, przyznanie, że nie potrafi się go rozwiązać, i gotowość do pracy nad nim jest, w moim poczuciu, odwagą. Bardzo ważne jest, żeby zaufać swojemu terapeucie.To ktoś, kto stawia przed nami lustro. Musimy chcieć się w nim przejrzeć. Terapia, jeśli trafimy do odpowiedniej osoby, może naprawdę bardzo pomóc. Nie tylko rozwiązać problem, ale również rozwinąć samoświadomość.

Pomoże znaleźć w sobie kogoś, o kogo warto zawalczyć?

- Tak. O kogo warto dbać, kogo warto polubić i się z nim zgodzić. A osoby, które są dobre dla samych siebie, są też dobre dla innych. Ważne jest, żeby być szczerym nie tylko wobec bliskich, ale również z samym sobą i - jak mówi moja przyjaciółka - nie ściemniać. Kiedy widzę, że dzieje się ze mną coś niepokojącego, odważnie staję do konfrontacji.

I równie odważnie umie Pani powiedzieć nie?

- Asertywność jest zdrowa.

Ale niekoniecznie wrodzona. Pani poszła się jej nauczyć.

- Bardzo dużo dał mi udział w kursie Wen-Do (samoobrony i asertywności), prowadzonym przez feministki. Wspaniałe doświadczenie.

Podobnie jak terapia? Idealne, kiedy jest się na życiowym zakręcie?

- Rzeczywiście był to moment w moim życiu, kiedy poczułam potrzebę zrobienia czegoś dla siebie. Najlepiej w gronie kobiet. Żeby poczuć dobrą kobiecą energię. O tym kursie słyszałam wiele dobrego. Były na nim moja młodsza siostra i przyjaciółka. Polecały. I słusznie. W naszym społeczeństwie istnieje stereotyp, że kobiety ze sobą głównie rywalizują i raczej próbują sobie przeszkadzać, a to nieprawda. Przyjaźnię się z kobietami. I bez problemu buduję z nimi czyste relacje. Na Wen-Do doświadczyłam prawdziwej i pięknej kobiecej solidarności.

Odkryła Pani w sobie nowe pokłady siły? Takie kursy mają służyć również temu.

- Mam silną osobowość, ale i momenty słabości. Zauważyłam, że z wiekiem uczę się do nich przyznawać. Ale nowy wymiar siły pokazało mi przede wszystkim macierzyństwo. Siły wręcz zwierzęcej. Kiedy leżę z Frankiem, karmiąc go, czuję się czasami jak tygrysica ze swoim małym. Ciąża i poród to niezwykle organiczne, cielesne doświadczenie. Przybliżające nas do przyrody. Nie chcę się od tego odcinać. Lubię odkrywać w sobie tę zwierzęcość. Franek sprawił, że z szalenie aktywnej osoby stałam się domatorką. Nauczył mnie, że można zwolnić, a świat się nie zawali. Dał mi równowagę. I miłość totalną. Poświęcanie mu czasu jest najprzyjemniejszym zajęciem, jakie można sobie wyobrazić, ale staram się w macierzyństwie być dobrą, cierpliwą i wyrozumiałą również dla siebie.

Macierzyństwo dało Pani wolność? Niektóre kobiety czują się nim ograniczone.

- Ogranicza tylko z pozoru. Chodzi o czas, logistykę i organizację codzienności. Ale na głębszym poziomie zdecydowanie daje wolność. Mam poczucie, że mój syn nadał sens mojemu życiu. Jego pojawienie się bardzo wyraźnie ustawiło moje priorytety. Zawsze miałam niby te same, ale raczej w głowie, podczas gdy w sferze emocji jednak trwała ciągła szarpanina. Franek sprawił, że teraz wszystko jest jasne, prostsze. Decyzję podejmuje szybciej, w oczywisty sposób. Przez pryzmat jego, a nie moich własnych potrzeb.

Buddyzm daje wskazówki do bycia mamą?

- Na pewno daje narzędzia, które można w macierzyństwie wykorzystać. Ale ja się śmieję, że wychowywanie dziecka samo w sobie może być wręcz drogą duchową.

I może zastąpić medytację?

- Coś w tym jest, bo nigdy wcześniej w takim stopniu jak teraz, kiedy skupiam się na moim synku, nie doświadczyłam pracy z własnym ego, a to przecież istota buddyzmu.

Praktykuje Pani teraz buddyzm w najprzyjemniejszej formie?

- Staram się być uważną mamą. Bo dzieci można różnie wychowywać, tak jak można "uprawiać" buddyzm na wiele sposobów. I niekoniecznie trzeba być buddystą, żeby się duchowo rozwijać. Każdy musi znaleźć własną ścieżkę. Dla jednego to będzie gorliwa modlitwa, dla innego medytacja, a dla jeszcze kogoś pomaganie chorym. Ważne, żeby z każdym dniem być nie tylko starszym, ale starać się być też mądrzejszym, uważniejszym. Człowiekiem, matką.

I nie nabzdyczać się na swój własny temat, jak kiedyś Pani powiedziała.

- To jest szczególnie niebezpieczne, kiedy uprawia się zawód aktora. Z bliżej nieokreślonego powodu pojawia się nagle dziwaczne poczucie, że jest się wyjątkowym. Mam szczęście, że z zasady jestem wobec siebie bardzo krytyczna. Ale kiedy stoję na scenie, zdarza mi się, nakręcać. Wiem, że granica między zdrowym, zawodowym egoizmem, który każdemu aktorowi jest potrzebny, a poczuciem "jestem boska" bywa bardzo cienka. Uważam, żeby wychodząc z teatru, wychodzić też z roli. I nigdy nie grać w życiu. Bo to, co na scenie jest prawdą, w życiu jest sztuczne.

Powiedziała Pani, że im jest starsza, tym mniej w Pani niepokoju. Zazwyczaj kobiety czują odwrotnie.

- Staram się doceniać to, co mam. Wiem, że wybrałam dla siebie właściwy zawód, bo robię coś, co lubię. Poza tym wiem, że otoczyłam się właściwymi ludźmi. Z każdym dniem jest we mnie coraz mniej pazerności. Zachłanność młodości zastępuje powoli spokój. To chyba jedna z cenniejszych zdobyczy związanych z dojrzałością. Chociaż oczywiście, tak po babsku, jestem świadoma upływającego czasu. Podobnie jak tego, że w moim zawodzie są takie drzwi, które już się dla mnie zamknęły. Ale prawdę mówiąc, nigdy nie grałam podlotków, więc nie czuję też, że coś straciłam. Myślę, że właśnie teraz mogę sięgnąć po najciekawsze role, że to bardzo dobry wiek dla aktorki.

A dla kobiety?

- Nie wiem, jak jest później (śmiech). Wielokrotnie słyszałam od dojrzalszych kobiet, że później jest jeszcze lepiej. I oby tak było. Czekam z ciekawością. I nie boję się tego, co zobaczę jutro w lustrze. Nie mam powodu, żeby mając 35 lat, udawać, że mam 20. Na pewno wolę siebie dzisiejszą niż tę sprzed kilku lat. Bo czuję, że jestem siebie bardziej świadoma. Swoich osiągnięć, ograniczeń, wad i zalet. Nie ma już we mnie tego młodzieńczego miotania się i ciągłego zadawania sobie pytań. Bo padło już wiele ważnych odpowiedzi. Uspokoiłam się.

Bo wytrwale Pani nad tym pracowała, wiedząc, kiedy i kogo poprosić o pomoc, zachowując przy tym niezależność?

- Czuję się niezależna i bardzo mi z tym dobrze. Jestem samodzielna, ale bardzo silnie związana z moimi bliskimi. Z moim ukochanym, synkiem, rodzicami, rodzeństwem. I dzisiaj jestem już pewna, że to są najwspanialsze zależności, od których można być w życiu zależnym (śmiech). Trzeba nauczyć się korzystać z pomocy innych, umieć o nią poprosić i podziękować za nią. Ale dobrze jest też wierzyć w swoją siłę.

I w swoją kobiecość?

- Pielęgnowanie w sobie kobiety należy zacząć od akceptacji. To podstawa. Kiedy siebie akceptujemy, jesteśmy naturalne, rozluźnione, a przez to właśnie bardziej kobiece. Ale jest jeszcze ta bardziej przyziemna strona: trzeba o siebie po prostu dbać. O ciało, bo ono nam, kobietom, potrafi wspaniale służyć. Trzeba mu się odwzajemniać, dobrze je odżywiać, sprawiać przyjemności. Ja na przykład ćwiczę jogę, lubię też dobre kosmetyki.

A przejrzeć się w oczach mężczyzny? Jaką wagę ma dla kobiety komplement, kiedy ona sama czuje się ze sobą dobrze?

- Kiedy od najbliższego człowieka, mojego mężczyzny, słyszę: "Jesteś piękna" - ogromną. Każdej kobiecie, nawet tej żyjącej ze sobą w zgodzie, zdarza się gorszy dzień, wtedy spojrzenie ukochanego może wiele zdziałać. Ale na pewno nie dowartościuje nas, kiedy same czujemy się ze sobą fatalnie.

Mówi Pani, że są rzeczy, których już nie zrobi. Nie za wcześnie na takie deklaracje?

- Teraz sobie pomyślałam, że to wszystko, co powiedziałam, może brzmieć, jakbym miała 50, a nie 35 lat (śmiech). Pewnie mogę jeszcze wiele zrobić. Mogę, ale nie muszę. Już się nie gorączkuję. Bo cieszę się tym, co jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji