Uciec z Koszalina
"Wodzirej. Koszalin Kulturkampf" w reż. Piotra Ratajczaka w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Kurierze Szczecińskim.
Prowincjonalizm to pojęcie, które - wbrew pozorom - niewiele ma wspólnego z geografią. Bo prowincja to nie miejsce na mapie, a stan ducha. Jednym ze sposobów na wyleczenie się z prowincjonalizmu jest mówienie o nim otwarcie. Nazywanie swoich kompleksów, kpina z fałszywych marzeń. Choćby to bolało. Bo jeśli zabolało, to znaczy, że diagnoza była słuszna.
"Wodzirej. Kulturkampf Koszalin" - przedstawienie według filmu Feliksa Falka, wyreżyserowane przez Piotra Ratajczaka, z tekstami Artura Pałygi - stanowi świetny przykład tej kuracji. To odważna wiwisekcja prowincjonalnego Koszalina, czy raczej - prowincji tkwiącej w Koszalinie, gorzka satyra na lokalne elity, ale też i stan miejscowych umysłów i aspiracji.
Zaczyna się jak publicystyczny show: aktorzy siedzący wśród widzów prowadzą dyskusję, do której wciągają publiczność. Drwią z koszalińskich tęsknot i ograniczeń, a zarazem usiłują bronić miasta - przed tą drwiną. Ta konwencja "reality tv" zdaje się nieco sztuczna, ale prędko zaczyna z niej przebijać ironia, ton prowokacji. Miasto, szczycące się autobusem do nadmorskiego Mielna, żyjące traumą utraconej wojewódzkiej stołeczności, a składające się wyłącznie z alei Zwycięstwa, miasto, na takim końcu świata, że nawet mewy tu zawracają... To miasto - mówią aktorzy - ugrzęzło w sobie, a jego ideał to kariery Reni Jussis i Kasi Cerekwickiej, gwiazdeczek estrady, które miały odwagę i zdążyły stąd uciec.
Nic dziwnego, że spektakl jeszcze przed premierą budził emocje, a jego realizacji towarzyszyła atmosfera skandalu. Co z tego zostało po premierze?
Trudno na to odpowiedzieć ze szczecińskiej perspektywy, lecz "Wodzirej" to na pewno wydarzenie. W Koszalinie, i dla Koszalina. To również ważny głos teatru, który przez wielu, w Koszalinie właśnie - co sprawie dodaje pikanterii! - sam był traktowany jako jeden z przykładów na ową prowincjonalność.
Ten "Wodzirej" nie jest sceniczną wersją filmu, jednego z dzieł kina moralnego niepokoju. Ratajczak i Pałyga posłużyli się tylko jego dynamicznym scenariuszem
- historią Tomka Danielaka, konferansjera i showmana, żyjącego marzeniami o wyrwaniu się z prowincji - by opowiedzieć, jak bardzo mechanizmy PRL-owskich karier pasują znów do rzeczywistości, rządzonej przez układy i lokalne sitwy.
Koszaliński Danielak (grający go Robert Zawadzki tworzy postać sympatyczną, ale zarazem bezwzględną; jego Danielak jest mniej wyrachowany od pamiętnego w tej roli Jerzego Stuhra, za to po dziecięcemu okrutny) bierze udział w wyścigu na śmierć i życie - śmierć cywilną, ale i tą naprawdę, życie na niby, lub ze złamanym kręgosłupem - do roli wodzireja balu w hotelu "Arka". Bal pod auspicjami Mariusza Waltera prowadzić ma, wraz z kimś z miejscowych, Grażyna Torbicka. Bal pokaże TVN, a udział w nim wezmą osobistości świata mediów, popkultury, polityki. Jest o co grać i co przegrać, a intryga, którą Danielak posłuży się w walce o zwycięstwo, zatacza szerokie kręgi. Tym szersze, im mniejsze bajoro, w które spada kamień.
I tu zaczyna się problem. Bo publicystyczno-reporterski obraz bajora sam zaczyna sobie wystarczać, a uniwersalne pytania, jakie winny nurtować bohaterów, banalnieją w szukaniu różnic i podobieństw między postaciami ze spektaklu a ich wzorami z rzeczywistości. Do jakiego stopnia są to podobieństwa, w czym tkwią różnice? Nie wiem. Ale chyba nie o tym (nie tylko o tym) miał być spektakl.
Bo, czy rządzą dziś Koszalinem (a przynajmniej niektórymi jego kręgami) - jak ze spektaklu wynikać może - buraki-prostaki, ludzie, którzy po klęsce "wrócą do Białogardu, handlować komórkami", czy raczej sprytni, nie mniej brutalni, ale młodzi i obyci synowie nowego świata polityki i biznesu - którego akurat na scenie brak - to pytania ciekawe, acz... mniej istotne. Zacierające to, co najważniejsze w tym moralitecie - dramat sumienia. Bo "Wodzirej" to przecież przypowieść o tym, jak sukces, osiągany po trupach, niszczy zwycięzcę, o pustce życia, wyjałowionego pogonią za ułudą sukcesu. Dramat prowincji, która jest w nas, gdy nie potrafimy w sobie obudzić wiary w siebie, i gdy zabijamy swe życie usiłując stanąć w cudzym i fałszywym blasku.
Kiedy "Wodzirej" dotyka tych kwestii, ogląda się go najlepiej. Ma wtedy mocny, cierpki smak. W czym też zasługa czworga aktorów grających różne postaci - oprócz R. Zawadzkiego są to Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska, Jacek Zdrojewski, Wojciech Rogowski, Artur Paczesny - dobrze się czujących wśród pytań, które spektakl stawia, a i w jego niespokojnym, zmiennym rytmie.
Trzeba dodać, że przedstawienie ma swój rytm, jest ciekawe, a jego konwencje mieszane są ostro i efektownie. Są tu elementy telewizyjnego podglądactwa - kamery pokazujące "na żywo" to, czego nie widać, jest kpina z wszelkiego "szot", jest akcent filmowy (finałowy taniec z "Salta"), i ton kameralno-psychologiczny, gry z widownią oraz kabaretowe wstawki, gdy aktorzy śpiewają z offu mega-hity...
Nie zawsze zlepia się to w całość, bywa, że się ona rozkleja od nadmiaru (wątek homoseksualny na granicy kiczu, zmierzający w stronę psychodramy, wątpliwej zresztą w "koszalińskiej" diagnozie). Ale historia Danielaka -w której przejrzeć może się każdy
- przebija się przez ten zgiełk. I budzi refleksje. Na przykład taką, czy Piotr Ratajczak, młody reżyser z Teatru Współczesnego w Szczecinie, przygotowując "Wodzireja" myślał o tym, że i Szczecin ma swój kompleks prowincji? Jestem przekonany, że tak, i da się to wyczytać ze spektaklu, w którym spory udział mają także inni szczecinianie (Krzysztof Czeczot, Arkadiusz Buszko). Bo ten spektakl mówi też o tym, że "prowincjonalny Koszalin" - wraz z kompleksem takiego czy innego Białogardu lub Unieścia - jest w każdym z nas, w każdym z miejsc. Rzecz w tym, czy umiemy go w sobie przekroczyć. Bez popełniania błędów Tomka Danielaka.