Artykuły

Zmartwychwstanie Bałuckiego

"Grube ryby" w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.

Wydawałoby się, że Bałucki jest już dobity. W nowej Polsce, po roku 1989, prawie się go nie grywa, służy za przykład autora zatruwającego świadomość ciepełkiem domowego ogniska o podejrzanie drobnomieszczańskim zapaszku. Kiedy w Kameralnym, przed ośmiu laty wystawiał "Grube ryby" Jan Bratkowski, recenzentami wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. Mimo że w obsadzie znaleźli się prawdziwi mistrzowie: Bogdan Baer, Wiesław Michnikowski i Wiesław Gołas, Wydawało się, że już po Bałuckim.

Ale oto kilkakrotnie już publicznie mordowany Michał Bałucki, swego czasu samobójczym strzałem na krakowskich Błoniach protestujący przeciw odrzuceniu przez współczesnych, właśnie zmartwychwstał. Stało się to za

sprawą Krystyny Jandy, która dowiodła, że w komedii firmy Bałucki tkwi wielka siła, że oferuje on widzom i aktorom szansę przeżycia niepowtarzalnej przygody z niewymuszonym dowcipem, wysmakowanym gagiem, prawdziwie teatralnym dialogiem.

To nie było pierwsze spotkanie reżyserki Krystyny Jandy z Bałuckim, wcześniej pokazała zabawny "Klub kawalerów" w Teatrze TV (2001). Teraz znakomicie prowadzi aktorów w "Grubych rybach", olśniewających publiczność precyzyjnym warsztatem i wielkim talentem. Wiesława Mazurkiewicz i Ignacy Gogolewski jako Ciaputkiewiczowie dają finezyjny koncert cieniowanych emocji, nawyków, sposobu bycia, odsłaniając dobrotliwie ludzkie wady, skłonność do łatwych uogólnień, wyolbrzymiania i umniejszania faktów w zależności od potrzeby chwili. Wszystko to podawane mimochodem, leciutko, bez intencji pedagogicznych - prawdziwie i z wyczuciem stylu. Bo w tym przedstawieniu dba się o każdy detal, o zachowanie w zgodzie z epoką, o rytm przystający do XIX-wiecznego otoczenia. I co ważniejsze, wcale przez tę staranność przedstawienie nie staje się staroświeckie, ale zgoła awangardowe: okazuje się, ze nie trzeba przebierać się w szmaty i wyciągnięte swetry, aby ukazać to, co w człowieku odwieczne - ciążenie do wygody, lenistwa i czułości (czasem czutostkowości).

Cała obsada zasłużyła na ogromne brawa, a zwłaszcza Artur Barciś, który jest rewelacyjnym Pagatowiczem, zasuszonym i niezgrabnym hipochondrykiem, i Cezary Żak (w dublurze ze Sławomirem Orzechowskim), który wspaniale portretuje mizantropicznego, sytego, pewnego siebie a majętnego starego kawalera. Obaj panowie, zapiekli w starokawalerstwie, ulegają pięknym dzierlatkom (utalentowane studentki szkół w Łodzi i Krakowie, Małgorzata Kocik i Justyna Kulig), gotowi rzucić się na szerokie wody małżeńskiego szczęścia, biorąc mylnie ich grzeczne zachowanie i prośby za umizgi zadurzonych. Kiedy wchodzą pod koniec na scenę jako domniemani kandydaci do rąk mtódek we wspaniale skrojonych futrach, w białych rękawiczkach i białych szalikach, za samo wejście dostają brawa przy otwartej kurtynie, wcześniej doprowadzając widzów do tez swym wymęczonym, na pozór zadzierzystym kadrylem. Gogolewski błyszczy w scenie "zaawanturowania się", kiedy to Ciaputkiewicz po śniadanku zakrapianym szampitrem wraca do domu spóźniony na... obiad, a razem z Wiesławą Mazurkiewicz rozbawia widzów sprzeczkami z delikatnym farsowym nalotem. Świetna pod każdym względem teatralna robota. Aż dziw, bo wszystko tu do siebie pasuje: aktorzy, scenografia, kostiumy, muzyka, tekst. W sam raz na zakończenie sezonu, chociaż Janda wcale sezonu nie kończy: jej Teatr Polonia gra przez całe lato.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji