Artykuły

Kawałek solidnego teatru

"Frank V. Komedia Bankierska". w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Przedstawienie Krzysztofa Babickiego jest porządne i solidne. Akcja toczy się sprawnie, muzyka brzmi dobrze, aktorzy trzymają styl. Niby nie ma co narzekać, tyle że ta solidność jest ciężka, nużąca i pozbawiona pazura.

Kariera sztuki Dürrenmatta w Polsce była nagła, ale krótka. W 1962 r. zabrali się za nią trzej młodzi wówczas reżyserzy - i to nie byle jacy, bo Konrad Swinarski (w Warszawie), Jerzy Jarocki (w Katowicach) i Jerzy Goliński (w Gdańsku). Premiery odbyły się jedna po drugiej, dwie w maju, jedna w czerwcu. No i na tym "Frank V" zakończył polską karierę - do piątkowego wieczoru w Teatrze im. Słowackiego. Wydostany z wieloletniego niebytu dramat okazał się całkiem świeży, dobrze więc, że go przypomniano. Okazał się też wymagający dla reżysera i aktorów, i sprostanie tym wymaganiom nie powiodło się do końca.

Niewątpliwie włożono dużo pracy w przygotowanie spektaklu, zwłaszcza muzyczne - a muzyka Paula Burkharda łatwa do śpiewania nie jest, nie ma tu melodyjnych przebojów jak choćby w Weillowskiej "Operze za trzy grosze". Starannie opracowana została także choreografia i ruch sceniczny, gesty i geściki. Reżyser zadbał o płynność narracji - sceny następują po sobie zgrabnie, w czym dopomaga oszczędna scenografia - pusta scena z zapadnią i kulisami, z których wysuwane są potrzebne meble i rekwizyty.

Ta staranność i trzymanie się estetycznych założeń okazały się źródłem monotonii spektaklu. A przecież temat jest atrakcyjny, pokazany z dużą dozą ironii, zgryźliwego humoru i przewrotności. Porządny szwajcarski bank, od pięciu pokoleń należący do rodziny Franków, jest od początku swego istnienia gangsterską instytucją, różnymi metodami okradającą klientów. Pracownicy kradną zresztą nie tylko dla banku, ale i dla siebie, co firmy nie zaskakuje, bo zatrudnia się tutaj ludzi o złodziejskiej duszy. Od banku nie ma ucieczki - nieposłuszni, niepotrzebni czy choćby podejrzewani o możliwość zdradzenia firmowych tajemnic pracownicy są likwidowani w bankowych piwnicach bądź giną w wypadkach. Co więcej, gangsterstwo pokazane jest jako składnik mieszczańskiej moralności. Frank V i jego żona są ludźmi pracowitymi, solidnymi, skrupulatnymi i kochającymi rodzinę.

Przedstawienie pracowicie opowiada fabułę, snuje się od sceny do sceny i od songu do songu. Ironii i przewrotności trzeba się domyślać, płyną one ze słów Dürrenmatta, a nie z tego, co widać na scenie. Aktorzy grają z tzw. dystansem, co zwykle przejawia się monotonną recytacją i skonwencjonalizowanymi gestami. Niektórzy na szczęście odnajdują się w tym stylu ciekawiej, co na parę chwil ożywia spektakl. Beata Fudalej zagrała Frydę Fürst z rozmachem i swobodą - jej szara biurowa myszka (jednocześnie etatowa prostytutka odzyskująca od klientów wypłacone z kasy pieniądze) marząca o małżeńskim szczęściu z szefem personalnym, a godząca się na śmierć z jego ręki dla dobra firmy, jest i zabawna, i przejmująca. Krzysztof Jędrysek w roli owego personalnego sugestywnie połączył poczciwość z okrucieństwem. Żwawsze epizody w stylu farsowym zagrali Ewa Worytkiewicz (pani Streuli, klientka, której dzięki cudownemu zrządzeniu losu udało się oszukać bank) i Wojciech Skibiński (pan Schlumpf, klient, którego bank oszukał).

Z pewnością niełatwo połączyć komedię z makabrą, krytykę systemu z operą, pastisz z powagą - a takie zadania stoją przed reżyserem "Franka V". W przedstawieniu Babickiego najlepiej wypadła opera, pozostałe składniki znacznie gorzej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji