Artykuły

Amerykański musical marzeń

"A Chorus Line" w reż. Mitzi Hamilton w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Paulina Wilk w Rzeczpospolitej.

Reżyser przedstawienia Mitzi Hamilton działa jak oficjalny ambasador "A Chorus Line" - jeździ po świecie, autoryzując jego wystawienia w formie możliwie zbliżonej do oryginału z 1975 r., w którym sama występowała.

To wtedy z biograficznych opowieści tancerzy zrodził się musical nagrodzony Pulitzerem i wystawiony w Nowym Jorku ponad 6 tysięcy razy.

Pierwsza polska adaptacja prezentowana we wrocławskim Teatrze Capitol jest dobrą lekcją historii Broadwayu. Wszystko - od strojów po choreografię - pozwala cieszyć się klasyczną musicalową formą. Do perfekcyjnego tańca dochodzi jeszcze nowoczesne i bezpretensjonalne tłumaczenie Tymona Tymańskiego.

Aktorzy stają przed nami w równej linii jako uczestnicy castingu. Prezentują umiejętności, ale prowadzący nabór reżyser woli poznać ich życie osobiste, powód, dla którego tańczą.

Mike robił to po prostu, odkąd pamięta. Paul zaczął dwa lata po śmierci brata - może dla ucieczki. Zresztą zawsze czuł, że jest gejem, a taniec pozwala mu wyrazić siebie. Butna Latynoska Diana, która w szkole aktorskiej usłyszała, że nigdy niczego nie zagra, uparła się, by udowodnić, ile potrafi. Sheila realizuje niespełnione marzenie matki, która wyszła za mąż i nie zdążyła zostać primabaleriną. Eksbrzydula Val dla sceny zoperowała sobie pośladki i biust.

W połowie lat 70. część tych wyznań mogła wydać się kontrowersyjna. Dziś są nieco przebrzmiałe, ale trzeba przyznać, że nie ma tu nachalnej amerykańskiej schematyczności. Wygłaszając intymne monologi w punktowym świetle, tancerze mają za plecami tylko ścianę luster. Skręcają się ze wstydu, prawie płaczą. Cassie, która wróciła z Hollywood z podkulonym ogonem, nawet błaga. Cały ten wycieńczający sprawdzian nikomu z uczestników nie przyniesie ważnej roli - starają się o występ na tytułowej drugiej linii, w tle prawdziwych gwiazd. Stawką nie jest sława.

Tu ujawnia się uniwersalny wymiar "A Chorus Line", ale i jego słabość w doraźnym polskim kontekście. Ten skromny i prosty musical pokazuje bohaterów, których różnią rasa i pochodzenie, a łączy jedno - kochają taniec. Jest dla nich czymś najważniejszym, nie środkiem do celu. Jeśli żyje się w Polsce, od kilku lat opętanej pseudotaneczną manią, to trudno w taką miłość i pasję uwierzyć. Co tydzień aktorzy, sportowcy oraz wokaliści gimnastykują się i ośmieszają tylko po to, by hołubiły ich masy, a jurorka orzekła: "Niestety, za mało czaczy w czaczy". Importowana z Broadwayu produkcja tego trendu nie odwróci, jest jedynie przypowiastką z odległego lądu.

Może więc lepiej wrócić do "Metra", polskiego musicalu o nadziejach i pragnieniach młodych artystów, którzy już na progu kariery zmagają się z pokusą sławy i bogactwa. Bliższy i w naszych warunkach bardziej wiarygodny spektakl Stokłosy i Józefowicza z 1991 roku można teraz traktować jak przestrogę, którą nasze gwiazdy radośnie zignorowały, by dołączyć do cyrkowego korowodu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji