Artykuły

Wczuć się, żeby dobrze udawać

- Odnalazłem w Konradzie potwornie zamkniętego w sobie człowieka, którego Improwizacja jest aktem egotycznym. Kiedy zacząłem rozbierać tekst, już po parunastu wierszach czułem, że mnie porwał. Już leciałem, a musiałem wracać, żeby nie lecieć, lecz czytać. Ten poryw Wielkiej Improwizacji jest bardzo zdradziecki. Prowadzi do zagrania przedwczesnego buntu, który, moim zdaniem, następuje niezwykle późno - mówi JERZY RADZIWIŁOWICZ, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

JERZY RADZIWIŁOWICZ, wybitny aktor, mówi o Mateuszu Birkucie, Konradzie, Lechu Wałęsie, Molierze i językach obcych.

W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że jest przede wszystkim aktorem teatralnym, a filmy to boczna gałąź Pana życia zawodowego. Nadal, mimo sukcesów w filmie francuskim u Godarda i Rivette'a, u Pasikowskiego w "Glinie", teatr jest Panu bliższy?

- Tak to wygląda. Jednak nie dlatego, że mam wstręt do filmu, ale dlatego, że w teatrze spędzam większość czasu. Teatr jest moim właściwym miejscem. Ale grając w filmie też traktuję to poważnie, jak zresztą wszystko, co robię.

Role u Wajdy uważa Pan za "podstawę swojej aktorskiej reputacji". Wybitny włoski pisarz i publicysta Alberto Moravia uznał Birkuta za "doskonałego w swojej pokorze przedstawiciela całej wyalienowanej epoki". A jaki jest po latach Pana stosunek do kultowych postaci zagranych w "Człowieku z marmuru" i "Człowieku z żelaza"?

- Role, które kiedyś zagrałem, należą do przeszłości. Już nic do nich nie mam, nic nie można z nimi zrobić. Dwa lata temu ponownie obejrzałem w telewizji "Człowieka z żelaza". Zainteresował mnie ten film. Mam wrażenie, że z czasem nabiera nowych wartości.

Ja również przygotowując się do rozmowy z Panem obejrzałam go ponownie. Muszę przyznać, że było to niezwykłe przeżycie.

- Pewnie dlatego, że żyje on innym życiem niż wtedy. I okazuje się, że to nie czyni go mniej wartościowym. A jak patrzę na siebie o dwadzieścia lat młodszego? To zupełnie inna sprawa.

Czy biorąc udział w tworzeniu "Człowieka z marmuru" i "Człowieka z żelaza" miał Pan poczucie, że uczestniczy w czymś społecznie ważnym? Docierały do Pana opinie, że ludzie tak to odbierają? Pytanie dotyczy również ról teatralnych, np. Konrada w "Dziadach".

- Sam fakt, że pani o tym wspomina, jest najlepszym dowodem istnienia takich reakcji. Świadomość, że robimy coś niezwykłego, dopadła mnie dopiero w pewnym momencie kręcenia "Człowieka z marmuru", natomiast przy "Człowieku z żelaza" wszyscy wiedzieliśmy, że uczestniczymy w czymś niezwykle istotnym. Był początek 1981 roku, trwał karnawał "Solidarności". Robiliśmy wewnątrz tego wszystkiego film właśnie o tym. Z "Dziadami" to zupełnie inna sprawa. W filmach Wajdy dotykaliśmy bezpośrednio rzeczywistości, a "Dziady" to tekst historyczny. Dla mnie to arcydramat, ale to wcale nie oznacza, że jest nam szczególnie bliski i że wszyscy go dobrze znamy. Ja zetknąłem się z nim oczywiście w liceum, następnie miałem z nim do czynienia jako widz - oglądałem "Dziady" Dejmka w Warszawie. A potem już grałem - najpierw u Konrada Swinarskiego, w końcu u Jerzego Grzegorzewskiego. Kiedy przyszło mi go zagrać drugi raz, spełniło się moje marzenie powiedzenia Wielkiej Improwizacji. Wiem, że wszyscy ten tekst znają, że odbierany jest on w kategoriach społecznych, ale dla mnie granie go było istotnym przeżyciem wewnętrznym. Mogłem dotknąć czegoś, co wisi w powietrzu, gdzieś krąży, jest nieuchwytne. Dlatego to miało bardzo osobisty wymiar. Zabrałem się do pracy - czytałem tekst, żeby go mówić. Czytałem inaczej niż dotąd. Odnalazłem w Konradzie potwornie zamkniętego w sobie człowieka, którego Improwizacja jest aktem egotycznym. Kiedy zacząłem rozbierać tekst, już po parunastu wierszach czułem, że mnie porwał. Już leciałem, a musiałem wracać, żeby nie lecieć, lecz czytać. Ten poryw Wielkiej Improwizacji jest bardzo zdradziecki. Prowadzi do zagrania przedwczesnego buntu, który, moim zdaniem, następuje niezwykle późno. Widzimy tylko, że Konrad coś tam Bogu wygraża. Tak jest, ale na samym końcu. To przecież wielki dramat Konrada. Zrozumiałem, że on sam nie miał poczucia mówienia czegoś niestosownego. Nie mógł go mieć. Więc rzucanie Bogu wyzwania za wcześnie, to nie tak. Mam zresztą swój pogląd na temat Wielkiej Improwizacji, może heretycki. Myślę, że to jest modlitwa.

Dlaczego zdecydował się Pan na prowadzenie z Krystyną Jandą uroczystości związanej z 25. rocznicą przyznania pokojowej Nagrody Nobla Lechowi Wałęsie? Dotąd unikał Pan tego typu imprez, a Pana aktywny udział w polityce sprowadził się do pracy w komisji wyborczej w 1989 roku.

- To było jednak wyjątkowe wydarzenie. Podobnie jak 25-lecie "Solidarności", z okazji którego również z Krysią prowadziliśmy koncert. Poproszono nas wtedy o to, uważając, że jesteśmy tam na miejscu. My też tak myśleliśmy. Te dwa filmy, w których zagraliśmy, są faktem społecznym i wpisały się w pejzaż pozafilmowy. Rocznica "Solidarności" to była wielka, niebagatelna okazja, a dla dopełnienia obrazu prowadzący mieli być jakoś związani z tamtą epoką, więc padło na nas. Podobnie było z uroczystością rocznicy Nobla dla Wałęsy. Dla mnie udział był oczywisty i odebrałem propozycję jako zaszczyt. Wałęsa to człowiek, z którym przeżyłem kawał życia, jak każdy Polak. Był przez lata ostoją, a teraz kiedy go kopią, odwracanie się od niego byłoby po prostu niesmaczne.

Mam wrażenie, że pracując nad rolą częściej Pan od niej odejmuje niż dodaje...

- Nie bardzo rozumiem, o co chodzi.

O ascetyzm wyrazu artystycznego, rezygnację z aktorskich sztuczek...

- Są różne role i nie można mówić ogólnie o wszystkich granych postaciach. Każda wymaga indywidualnego podejścia. Kiedy z Grzegorzewskim robiliśmy "Dziady" w Krakowie i doszliśmy do Wielkiej Improwizacji, zrozumiałem, że facet, który stoi i mówi o tym, co dzieje się w jego głowie, nic nie musi robić. Dość niewygodne było to stanie, bo człowiek chce się ruszyć, ale tak wyraziłem jego zmagania. Jeśli to nazywa Pani odejmowaniem, to się zgadza. Ale przecież byłoby dziwne, gdybym ten pomysł zastosował w "Tartuffie" Moliera. Gram w tej komedii Orgona. Gdybym grał tak jak Konrada, to powiedzieliby, że jestem chory. A więc wszystko zależy od tego, co i gdzie gramy.

Pozostając przy Molierze chcę zapytać o Pana związki ze sceną francuską i filmem francuskim. Zagrał Pan w wybitnych filmach francuskich: "Pasji", "Historii Marii i Juliena", odnosząc znaczące sukcesy. Jednocześnie powiedział Pan, że nie gra w polskich filmach, bo "nikt się tutaj Panem nie interesuje". Potrafi Pan to wyjaśnić?

- Tak się zdarza i tyle.

W odniesieniu sukcesu za granicą pomogła Panu doskonała znajomość języka francuskiego...

- Język ten znam od dawna. Kiedy zacząłem pracować we Francji, musiałem opanować go w doskonałym stopniu.

Czy granie w obcym języku wpłynęło na Pana aktorstwo?

- Granie w innym języku to nie tylko przechodzenie na obcy kod. To także gesty, ekspresja, dynamika, sposób bycia. Nasze zachowanie wiąże się z językiem. Jak się przejdzie na tę drugą stronę, widzi się siebie inaczej. Człowiek zastanawia się wtedy, czy nie przenieść pewnych zachowań na własne podwórko. Takie granie to nie tylko mówienie, to próba wejścia do obcej kultury, do obcego świata.

Ale granie to nie wszystko. W 1996 r. z inspiracji Grzegorzewskiego przygotował Pan tłumaczenie "Don Juana" Moliera.

- Grzegorzewski uważał, że nie ma dobrego polskiego tekstu. A ja cały tekst francuski miałem we łbie, więc przymierzyłem się do tego. Po występach we Francji całą trudną robotę z analizą tekstu miałem za sobą i dlatego spróbowałem. A językiem interesowałem się zawsze, nie tylko francuskim.

Zdając do szkoły teatralnej miał Pan w odwodzie anglistykę. Doczytałam się też, że jest Pan językoznawcą.

- Zainteresowanie językiem przydało się w zawodzie aktora, a tłumacząc Moliera mogłem je jeszcze pogłebić.

Co chciał Pan wydobyć z "Don Juana"? Czego zabrakło Grzegorzewskiemu w istniejącym tłumaczeniu?

- Nie chodziło o wydobywanie czegoś. To sprawa frazy tekstu, to mnie głównie interesowało. Oczywiście, pewne sensy również, sugerował je także Grzegorzewski, ale ja nie tłumaczyłem dla niego. Wyczuwałem siłę tego tekstu i chciałem ją oddać.

Czy mógłby Pan porównać pracę nad filmem we Francji i w Polsce?

- To jest zawsze i tylko różnica między reżyserami - człowiekiem a człowiekiem. Jeśli chodzi o kręcenie filmu, to wszędzie jest tak samo. To kwestia organizacji planu. Może być np. lepsze jedzenie. Taka sobie różnica. A poza tym trzeba stanąć przed kamerą i coś reżyserować. Dawniej różnice były zasadnicze. W Polsce zawsze brakowało taśmy. Za granicą robiło się osiem, dziesięć dubli, a u nas jeśli jeden był dobry, to drugi powstawał tylko dla bezpieczeństwa. Dziś już jest inaczej.

Przyznaje się Pan do tego, że potrafi oddzielać życie prywatne od życia postaci. Ale jednocześnie powiedział Pan, że rola Raskolnikowa obciążyła Pan emocjonalnie...

- Tak powiedziałem? Musiałem mówić to w czasie prób. Ten etap to coś zupełnie innego niż granie. Jest najbardziej obciążający psychicznie i emocjonalnie, bo trzeba się do czegoś dobrać, coś przeskoczyć, dotknąć czegoś czasami nieprzyjemnego. Granie jest oczywiście wyczerpujące, ale tylko na czas spektaklu. Podczas prób to nęka człowieka ciągle. Chyba więc mówiłem o próbach do "Zbrodni i kary". Takie postaci są trudne do grania, ale nigdy nie miałem wrażenia, że Raskolnikow mnie pożera.

Podobno Molier powiedział, że aktorstwo to sztuka wczuwania się, a nie udawania. A czym dla jest ono dla Pana?

- Molier palnął coś takiego? Gdzie? Pewnie wzięła Pani to z jakichś wstępów. Aktorstwo? Aktorstwo to sztuka wczuwania się w daną sytuację i postać, żeby ją móc dobrze udawać.

Teczka osobowa

Ukończył warszawską PWST. Debiutował w 1972 r. w Starym Teatrze w Krakowie. Rok później wystąpił tam w "Dziadach" w reżyserii Swinarskiego, przedstawieniu, które przeszło do kanonu teatru polskiego.

U Swinarskiego grał też w "Wyzwoleniu" i "Sędziach", rozpoczął próby do "Hamleta", w którym zagrać miał główną rolę. Próby przerwała śmierć reżysera.

U Jarockiego wystąpił m.in. w "Wiśniowym sadzie", "Rewizorze", "Mordzie w katedrze", kanonicznej inscenizacji "Ślubu" i pierwszej polskiej inscenizacji "Fausta".

Grzegorzewski powierzył mu role Pana Młodego w "Weselu" i w "Dziadach - 12 improwizacjach".

W 1996 roku przygotował nowe tłumaczenie "Don Juana" Moliera.

Grał w spektaklach i filmach Wajdy, m.in. "Człowieku z marmuru" i "Człowieku z żelaza", a także m.in. w filmach Kieślowskiego i Godarda.

Jest pedagogiem, był prorektorem krakowskiej PWST.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji