Artykuły

Genius Loci. Rewolucji odsłona trzecia

Klata zabiega o to, aby przywrócono rewolucji rewolucję. Gadanie? - o "Sprawie Dantona" w reż. Jana Klaty z Teatru Polskiego we Wrocławiu prezentowanej na festiwalu Genius Loci pisze Dorota Kowalkowska z Nowej Siły Krytycznej.

Genius rewolucji nawiedza zawsze to samo miejsce - przestrzeń zdolną wchłonąć i wypluć swoich transformatorów, wywrotowców, rebeliantów. Niezależnie od czasu, siłą budowany na zgliszczach dawnego nowy porządek, razem z ofiarami, przemieli sam siebie. Zostaną wióry, trociny, trochę popiołu i śmieci.

Takie locum stwarza rewolucji w "Sprawie Dantona" Jan Klata. Wśród kartonowych bud, prowizorek z dykty i blachy, na grząskim podłożu usypanym z szarych wiórów, spotykają się dwa obozy. Kompanie Dantona (Wiesław Cichy) i Robespierre'a (Marcin Czarnik) wypełniają makulaturowy krajobraz, przypominający bazar przy stadionie, polskie miasta czasu systemowej transformacji, wylęgarnię biedy. Domki zrobione z odpadów, sklecone z opakowań z napisami M - Bike i Renault znamionujących kapitalizm, wyglądają jak kurniki.

W nich właśnie wysiadują swe idee rewolucjoniści i ich przeciwnicy. Jakobini oraz żyrondyści, ale też wszyscy inni burzyciele, jak choćby przywołani protest-songami (Tracy Chapman "Talking about the revolution", T.Rex "Children of the Revolution") przedstawiciele kontrkultury 68' roku. Klata mówi o rewolucji w ogóle, o jej niemożliwości dzisiaj i zawsze. Opowiada o mechanizmie sterowanym przez chełpiących się własnym wpływem (czy wyobrażeniem o nim) zapaleńców. Walka o dobro powszechne jest przykrywką do zaspokojenia indywidualnych ambicji, do wyjścia na arenę, do popisu. Robespierre z Dantonem spierają się na dachu bazaru, wygłaszają piękne mowy bez wartości. Upudrowani i wyfryzowani wyglądają jak kuglarze wyjęci z teatralnej garderoby. Jedni przed drugimi odgrywają swoją szopkę, wciągają się w układy i wymyślne konfiguracje. Klata operuje farsą, slapstickowymi narzędziami, dyskretnie puszcza oczko albo bezpardonowo uprawia błyskotliwe jajcarstwo. Jakobinów wyposaża w piły mechaniczne z napisem "no logo", Dantonowi i jego politycznemu boysbandowi każe przed sądem śpiewać i tańczyć "Do you really want to hurt me" Culture Club, by po procesie nad głowami aresztowanych włączyć elektryczną maszynkę do golenia i wyprowadzić ich w rytm wydawanego przez nią dźwięku. Przed wyjściem ze sceny gwardia Dantona zaśpiewa wprost do widowni Marsyliankę, ciche murmurando rozwinie się w skandowanie sportowych kibiców, wymachujących frakami. Jakobini wygrają hymn na piłach, którymi nie zetną żadnej głowy, ale wprowadzą wśród publiczności stan mobilizacji. Robespierre ze swoim sztabem romantyków nie bardzo jednak wie, co z wywalczoną władzą począć. Przy dźwiękach "Revolution 9" członkowie jego grupy będą obijać się o siebie, obnażony Legendre odda się medytacji (przywołując postać Mahatmy Gandhiego), Robespierre będzie chował się przed Eleonore (Kinga Preis), upozowaną na alegorię wolności z obrazu Delacroix pod wanną, a Saint-Just (Wojciech Ziemiański) wielokrotnie spadnie z ustawionego w centrum podestu. Wszyscy nieporadni, niestabilni, niezdrowi. Już nie śmieszni, a jeśli nawet, przez to jeszcze straszniejsi. Choć straszni są wszyscy od początku - marniejący i słaby Robespierre (w sfilcowanej peruce) upraszający Desmoulins'a o czułość, rozbuchany Danton bijący Louise (Anna Illczuk), Desmoulins (Bartosz Porczyk) - wrażliwiec manipulowany przez oba obozy, żony potrzebne do rozładowania erotycznego napięcia Połyskujące fraczki i szlachetne koronki nie są w stanie przykryć ani brudnej rzeczywistości, ani systemów, które się przetarły i znosiły, ani iluzji prosperity.

Groteskowe wykrzywienie postaci i działań, obwarowanych z każdej strony popkulturą, wrzuconych w tryby absurdalnego humoru, obnaża teatralność świata polityki. Polityki, która bardziej niż urzeczywistnieniem idei i czynu, jest konwencją. A tę można zmienić łatwo jak perukę, strój, pozycję seksualną (zabawna scena erotycznej gimnastyki Dantona z Louise), śpiewaną melodię czy polityczne przekonania. Niezmiennym orężem w walce o ocalenie konwencji są słowa. Ostatnia scena nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości.

Robespierre i Saint-Just, czekający na stracenie, mówią. Ich ciała zasłania karton, widać tylko rytmicznie obracające się głowy. Wystają jak znad kontuaru w telewizyjnym studio. Obok nich szklaneczki pełne czerwonego płynu, gdyby zaschło w gardłach. Nie napiją się, bo nie mają rąk. Nie mają rąk, więc nie poderwą do żadnego czynu. Między nimi "siedzi" głowa zalegoryzowanej Wolności we frygijskiej czapce. Znudzona przewraca oczami i wypija krew. Nic więcej się nie stanie. Gadanie.

Ale po co Jan Klata gada o bezproduktywności gadania, układa playlistę złożoną z"rewolucyjnych" szlagierów? Reżyser śledzi sposób, w jaki kultura masowa przechwytuje pojęcie rewolucji (hasło, nie ideę) czyniąc z niego fetysz na potrzeby rynku. W Empiku sprzeda się przecież ładnie opakowana, taka estetyczna wariacja na temat rewolucji w wersji soft. Klata zabiega o to, aby przywrócono rewolucji rewolucję.

Gadanie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji