Artykuły

Ślązak z dziada pradziada

- Moje życie to moja rodzina. Bo tam właśnie jest życie, a w teatrze jest po prostu praca. W teatrze są momenty, kiedy człowiek ma do czynienia ze sztuką. Jeśli czujemy, że zrobiliśmy rzecz wspaniałą, ocieramy się o coś, co mogę nazwać artyzmem. To dla tych momentów warto pracować - mówi ZBIGNIEW STRYJ, aktor, reżyser i dramatopisarz związany z Teatrem Nowym w Zabrzu.

ZBIGNIEW STRYJ-aktor i reżyser, pracujący od wielu lat w Teatrze Nowym w Zabrzu, nie ma w sobie Grzechu zaniechania

O aktorstwie, ale i o śląskości, poezji i miłości rozmawia z nim Marek Mierzwiak.

Od premiery "Tutam" Bogusława Schaeffera mineto już kilka miesięcy. Jeśli dobrze pamiętam po raz pierwszy pojawiła się ta sztuka na deskach teatru w Zabrzu 1 marca. I tutaj zaskoczenie. Teatr ciągle pełny. Jak to mówi się - nabity do ostatniego miejsca. A przecież bywały tu spektakle premierowe, na których widownia świeciła pustkami. Czym to tłumaczyć?

- Na premierach faktycznie czasami były puste miejsca. Coś tutaj w przeszłości działo się dziwnego i za to płacimy po dzień dzisiejszy. Ale czy to było coś niedobrego? Wystawiano wszak literaturę klasyczna, a ona kojarzy się z jakimś brykiem lekturowym. Uważano te przestawienia za widowiska mające mniejszą wartość, co dla mnie jest absurdem kosmicznym, bo przecież literatura klasyczna, te lektury właśnie - to najwybitniejsze dzieła polskie i światowe. A może brało się to stąd, że przed laty wystawiało się to tak mechanicznie. Raz dwa i jest spektakl. Dzisiaj w naszym teatrze "Ożenek" czy inne sztuki to jest bardzo wysoki poziom artystyczny, forma osobistej wypowiedzi reżysera i jego artystycznej wizji. Może dlatego coraz więcej widzów mamy na naszych spektaklach.

Ale zdaje pan sobie sprawę, że gwiazdą w tym przedstawieniu jest Renata Dancewicz i to głównie na nią ludzie przyszli do teatru, a nie na pana, reżysera, czy nawet autora.

- To jest oczywiste. I uzasadnione. Renata zagrała wiele ról filmowych i postaci serialowych. Wiele filmów przyniosło jej nie tylko popularność, ale i uznanie krytyki i widzów. Ja tylko mogę schylić czoło przed jej dokonaniami. Ale bardzo cieszę się, że taki akurat pomysł miał dyrektor Jerzy Makselon, żeby zaprosić Renatę, aby gościnnie zagrała ze mną Schaeffera.

Pan również od paru lat staje się coraz bardziej popularny. W 2003 roku pokazał się pan w serialu Na Wspólnej i stał się rozpoznawalny. Można tak powiedzieć, że film pana wykreował?

- Pytanie trudne, a odpowiedź na nie bardzo złożona. Po drodze oprócz serialu zdarzyły się takie rzeczy jak choćby nagroda filmowa w Gdyni za rolę w filmie "Benek", gdzie grałem brata głównego bohatera, Eryka Kącika. Bardzo prestiżowa nagroda, która mi dała ogromną satysfakcję. Były także inne dokonania artystyczne, jak choćby u Maćka Pieprzycy w "Barbórce". Co w takim kontekście znaczy, że film mnie wykreował? Teatr i film to dziedziny pokrewne poprzez to, że i tu, i tu próbujemy powiedzieć coś drugiemu człowiekowi. Wszędzie jest aktor, który musi wykazać się jakimiś umiejętnościami. Jest reżyser ze swoją artystyczną wizją... Jednakowoż w pewnym momencie gdzieś te dwa światy jednak rozchodzą się. Wiemy, że film w dużo większej mierze zależy od wielu ludzi - od reżysera, montażysty, oświetleniowca, kamerzysty, ale i od tego, czy jest wybrany odpowiedni dubel, czy film trafi w jakąś modę, w sprzyjającą mu koniunkturę. A teatr żyje cały czas. Jestem w nim nieprzerwanie od 16 sezonów i te role, które zagrałem, a jest ich blisko 50 w przeróżnym repertuarze, ukształtowały mnie aktorsko. Teatr nauczył mnie tego czym muszę wykazywać się na co dzień. I to się później przydało też w filmie. Ale oczywiście serial i film to jest popularność.

Czyli stał się pan aktorem popularnym tak jak Anna Guzik, którą zaczepiano w Bielsku Białej po jej rolach serialowych, czy po Tańcu z gwiazdami i pytano - co ona tam robi. "Gram - odpowiadała - od kilku sezonów w teatrze".

- Nieraz o tym rozmawialiśmy. Bo ja też spotykałem ludzi, którzy mówili: "O, jak to miło, że Pan odwiedził nasze miasto, a czy Pan widział to czy tamto?". Odpowiadałem, że znam to miasto, bo tutaj urodziłem się i tutaj od lat pracuję. "A gdzie, mogę spytać?" W teatrze. "Od kiedy?". Od 16 lat. I najczęściej jest to taki moment zażenowania i zawstydzenia u tej drugiej osoby. Jeszcze próbuje się tłumaczyć, że ostatnio nic była w teatrze, a ja przecież gram od lat i prawie we wszystkich przedstawieniach, więc...?

Wspomniał pan o nagrodzie w Gdyni, ale przecież tych nagród znaczących było więcej. Złota Maska, nagroda Leny Starke, były nagrody za przedstawienie "Wampir". One są ważne? Wskazują, że to, co pan robi, robi dobrze?

- Nagrody są... przyjemne. Czasami jest to zupełne zaskoczenie, tak jak było z. "Benkiem" na festiwalu w Gdyni, a czasami czujemy, że coś wyszło, że jest coś wielkiego. Tak było z "Wampirem". Nagrodzono spektakl, aktorów, później dostaliśmy nagrody od ministra kultury. To jest ta satysfakcja, że zrobiliśmy wspólnie coś wielkiego i dobrego. I to jest ważne. Nagroda Prezydenta Miasta w dziedzinie kultury. To jest też nagroda istotna, bo czuję wówczas, że moja praca zostaje zauważona tutaj. W moim rodzinnym mieście. Natomiast one nie są motywacją do pracy. Jestem nimi ucieszony, ale pracuję dalej tak samo i nie powodują one tego, że teraz to dopiero będę starał się być wspaniałym aktorem. Jeszcze lepszym.

Jest pan aktorem, który coraz częściej reżyseruje. Były widowiska dla dzieci, była Zemsta, a teraz jest autorski spektakl zatytułowany "Musi przyjść".

- Dzięki mojemu dawnemu dyrektorowi Wincentemu Grabarczykowi te swoje zmagania z reżyserią zacząłem bardzo wcześnie. Właściwie w czasie pierwszego roku bycia w teatrze. Ostatnie moje przedstawienie to jest bodaj 17. moja realizacja, czyli jest tego sporo. Ale to nie jest ucieczka. To jest dopełnienie. Często mnie pytają, dlaczego zdecydowałem się być aktorem -trudno na to odpowiedzieć tak z marszu, ale po analizie, którą sobie przeprowadziłem, doszedłem do wniosku, że to była ogromna chęć rozmowy z drugim człowiekiem. I to ważnej rozmowy. Właśnie poprzez sztukę. Wówczas ta rozmowa zaczyna nabierać zupełnie innych barw. I innych sensów. Reżyseria to jest chęć podjęcia ryzyka, wzięcia na swoje barki większego procentu odpowiedzialności za dzieło, które wymyśliło się i chce się ludziom pokazać. Piszę również od lat. Wiersze. I piszę je do tej pory. Współpracowałem też z rockowym zespołem, ale zawsze przyświecał mi ten sam cel - wyjść do ludzi i powiedzieć im coś od siebie.

Z jednej strony muzyka metalowa, a z drugiej Tramwaj nr 3, czyli poezja. Jak można to pogodzić?

- Przygoda z zespołem to sprawa zamierzchła i na poty amatorska, jednakowoż wynikająca ze szczerości i prawdy. Jako ciekawostkę dodam, że do tej pory słucham tylko hard rocka i haevy metalu. I w tym wszystkim jest również poezja. Nie odczuwałem żadnej sprzeczności. W każdym z nas są takie momenty, kiedy pragnie się zapachu lasu i śpiewu ptaków, i są chwile, kiedy chciałoby się stanąć na skalnej turni i doświadczyć halnego. Szedłem za głosem serca. Miałem ochotę, więc to robiłem. I tak jest do tej pory. Zresztą to ma odbicie w tych rzeczach, które reżyseruję. To płodozmian. Po sztuce ciężkiej i mrocznej zawsze szukam oddechu. W tej chwili jest ta sztuka w kaplicy, mocna i filozoficzna, przedtem była "Zemsta", przed nią Dostojewski z "Łagodną" w Bielsku Białej, a wcześniej bajka dla dzieci. I tak to układa się i chyba sprzeczności nie ma. Aczkolwiek moja pani profesor też mnie pytała - "Jak Ty możesz to pogodzić? Piszesz takie ładne wiersze i nagle tak się wygłupiasz, i krzyczysz z tymi gitarzystami".

Wiersze pisał pan na długo przed pójściem do szkoły teatralnej?

- Dużo wcześniej. Nie lubię takich banałów, jak ktoś mówi: "pisałem od

dziecka". Nie wiem, kiedy zacząłem pisać. Ireneusz Iredyński nazywał to -chorobą rymowania, na którą każdy zapada w końcowych klasach podstawówki. Też zachorowałem, ale te moje wczesne wiersze mogę i dziś bez wstydu każdemu pokazać. To, że zacząłem pisać, wynikało z różnych przyczyn, może i z tej, że znalazłem się w klasie, w której było tylko 5 chłopaków, z których jeden, Roman Nowotarski, jest świetnym malarzem, Darek Drobisz jest koncertmistrzem w Monachium, gdzie gra na organach, kolejny kolega też malował i w takiej grupie nagle i ja się znalazłem. Przeżywaliśmy fascynacje, jak wszyscy. Młodą Polską, byliśmy zbuntowani, szukaliśmy drogi trochę na oślep. To towarzystwo, w którym obracaliśmy się, było fajne i nastawione na wzajemny odbiór. Nigdy nie było problemu z przeczytaniem kolejnego wiersza, obejrzeniem powstałego obrazu. To były wyjazdy w Bieszczady i nocne rozmowy. I to wszystko mnie budowało. Zawdzięczam dużo kolegom i rodzicom również, bo w takiej atmosferze dużego szacunku dla sztuki, dla literatury, dla gór również, wyrastałem.

A gdzie jechał tramwaj nr 3 i dlaczego stał się on bohaterem wiersza?

- On jeździ z Mikulczyc do Makoszów, czyli łączy dwa krańce miasta. Po drodze jest przystanek, na którym wsiadałem jadąc do szkoły średniej. Był przystanek, na którym wysiadałem, żeby iść do mojego przyjaciela, był też przystanek do mojej dziewczyny, czyli tramwaj, który bardzo wpisał się w mój życiorys.

Są też Wiersze z kobietą w tytule.

- To jest zbiór moich wierszy. Nie jest to tomik kolejny, chronologiczny. Wybór wierszy miłosnych, erotyków, w których oddaję hołd kobiecie, istocie najwspanialszej na świecie. Jest też dokładna adresatka - moja kobieta, czyli moja żona.

Jest pan otoczony kobietami. Żona, dwie córki...

- Jestem w sytuacji zupełnie wyjątkowej, otoczony najcudowniejszym pięknem. Co jeszcze człowiek może chcieć od życia? Jest piękno, a do tego jeszcze i zrozumienie, i mądrość. To wszystko mam w domu. I dlatego ten dom jest, zawsze to podkreślam, absolutnym priorytetem, czymś najważniejszym. Robić można różne rzeczy, można nauczyć się prawie wszystkiego, natomiast nic nie jest w stanie zastąpić tego, co daje prawdziwa, kochająca się rodzina. Moja żona jest kobietą mądrą i inteligentną, ale czasami ma do mnie pretensje o czas. Sporo bowiem tego czasu wykradam rodzinie. Niestety.

Pisze pan sztuki gwarą śląską. To ważne doświadczenie?

- Oczywiście. Jest elementem mojego życia. Jestem z dziada pradziada Ślązakiem. Wychowałem się w bardzo tradycyjnej, nawet mogę powiedzieć, konserwatywnej rodzinie śląskiej. W dzieciństwie, w Rudzie Śląskiej, miałem do czynienia z gwarą na co dzień. Z tą piękną gwarą, którą lubię, bez tych naleciałości germańskich. Przesiąknąłem nią i ona w dalszym ciągu jest dla mnie żywa. To nie jest Cepelia, po którą sięga się otwierając jakąś szufladkę. Potrafię w tej gwarze myśleć. Chcemy razem z żoną. która też jest Ślązaezką z dziada pradziada, żeby dla naszych dziewczynek gwara też nie była obca. To jest element naszej tożsamości.

Stary Śląsk odchodzi. Śląska z pana dzieciństwa już chyba nie ma. Jak pan patrzy na zmieniającą się wokół rzeczywistość?

- To prawda i może stąd te moje realizacje dotykające Śląska. Bo ja wychodzę z takiego założenia, że czasami wystarczy o czymś przypomnieć, coś przywołać, po to, żeby jedna, piąta, jedenasta osoba powiedziała, o... warto o tym mówić, spotkać się, może warto nawiązać znowu kontakty z kimś z rodziny, a może spróbować jeszcze raz zrobić taki fajer jak za starej pierwy, tak przy stole się fajnie pogodać. To są drobiazgi, ale może ktoś popatrzy na takie przedstawienie i pomyśli - mąż wychodzi do pracy i żona mu mówi: Idź z Bogiem. I za każdym razem mu to mówi. Co w tym jest? A w tym jest sita. Do której przez te wszystkie lata odwoływano się, bo bez tego, Śląsk nie przetrwałby. Mój cel to przypomnieć o tym, ale też staram rozliczać się z pewnymi stereotypami, które funkcjonują na temat Śląska. A jest ich mnóstwo. Sięgnę blisko. Nie będę mówić o tych zaszłościach. Wszyscy doskonale potrafią opowiadać na temat śląskiego Eldorado w latach 70. - najwyższe zarobki w Polsce, sklepy górnicze i talony na towary luksusowe. Tylko kto dziś pyta, jakim to było kosztem. Po co to było robione? Jak łatwo było wówczas ludźmi manipulować. Jak łatwo jest dać, omamić, żeby później mieć z tego korzyść. A z tymi zarobkami to też nieprawda. W tym czasie, największej niby polskiej prosperity, górnictwo było na szóstym czy na siódmym miejscu, jeśli chodzi o zarobki właśnie. To są drobiazgi, które zbudowały fałszywy obraz Śląska. A co najbardziej mnie boli, to pewne produkcje, nazwijmy je "artystyczne", stawiające Ślązaków w roli outsiderów, ludzi nie do koń ca douczonych.

Jest pan kierownikiem artystycznym Sceny Propozycji przy Stowarzyszeniu "Pro Futuro". Czym ono zajmuje się?

- To jest stowarzyszenie, które za główny cel ma ratowanie tego, co tutaj jest poprzemysłowego. Jego zadaniem jest przywrócenie do życia sztolni dziedzicznej, czyli pięknego obiektu, który za jakiś czas powinien być udostępniony zwiedzającym. Sztolnia, w której będzie pływało się łodzią, taką jaką spławiano węgiel. Chcemy pokazać, nie waham się tego powiedzieć, jedną z największych atrakcji na skalę europejską. Poznałem w tym stowarzyszeniu Jana Gustawa Jurkiewicza, szefa skansenu Królowa Luiza, który namówił mnie do zrobienia małej formy teatralnej pod ziemią. Takiej legendy o Skarbniku, którą napisał nieżyjący już Staszek Bieniasz. Na początku miałem opory, bo myślałem, że to wyjdzie jakaś niecna chałtura, ale gdy dowiedziałem się, że tekst jest Bieniasza, zrobiłem tę miniaturę. Potem zrobiłem kolejne widowisko, a później, siedząc wieczorami z przyjaciółmi, stwierdziliśmy, że można stworzyć przedstawienie, które dotknie nie tylko tematów śląskich, ale wpisze się w konkretne miejsca. I tak powstali "Żywi ludzie", czyli przedstawienie, które składa się z trzech aktów i każdy akt grany jest w innym miejscu. Pod ziemią w szybie Luizy, przy maszynie parowej i w Sali Witrażowej w Muzeum Górnictwa. A później już się potoczyło. Powstawały kolejne widowiska, a to w łaźni górniczej, w kopalni Guido i znowu pod ziemią...

Czyli przypominanie Śląska. Tak było, tak się mówiło, żyło, pracowało. Przyjdźcie, przypomnijcie sobie tamte czasy.

- Z jednej strony to właśnie, z drugiej powstało takie przedstawienie zatytułowane "Obraz". To moja jednoaktówka, którą miałem przyjemność zagrać z wielkimi aktorami, czyli Ewą Kutynią i Bernardem Krawczykiem. Współczesny dramat o tym, co się dzieje tu i teraz .O stosunkowo młodych ludziach i o człowieku, który jest z tamtego czasu I to nie była podróż w przeszłość, a znalezienie się w naszej codzienności. Ale powstało też przedstawienie nie o Śląsku, ale w śląskim miejscu - w starych wyrobiskach kopalni Luiza. Pokazaliśmy tam spektakl "Ducha nie ujrzysz", oparty na poezji Karola Wojtyły. To była prowokacja. Uciekliśmy z tą filozofią prawdy i miłości właśnie pod ziemię.

A teraz dwa słowa o "Musi przyjść". To też przedstawienie, w którym zadaje Pan masę pytań. Trudnych, niewygodnych, rozdrapujących rany.

- Przedstawienie jest grane w starej zdesakralizowanej kaplicy ewangelickiej w Zabrzu Biskupicach. Dotyczy nieszczęścia na wyciągniecie ręki. Granica państwa przebiegała przez podwórko. Z tej strony podwórka Polacy, a z tamtej już Niemcy. Ale to przecież Ślązacy, i tu, i tu. Znają się doskonale, rozumieją. Były jakieś przyjaźnie, znajomości i nagle, w jednej sekundzie, jeden strzał, złamanie szlabanu, i stajemy się wrogami. Nagle historia i to, co dookoła nas, na co nie mamy absolutnie wpływu, zmienia nas diametralnie. Taki był pomysł. Później zobaczyłem wnętrze tej kaplicy. Niezwykłe, metafizyczne. I pomyślałem, za namową producenta tego przedstawienia Marcina Kornasa, że warto je zrealizować. Właśnie tam. Bo to wszystko miało prawo dziać się w tym małym kościółku. Są zatem postaci kościelnego, pani która sprząta na farze i w kościele, jest ministrant, jest kierowca hrabiego Ballestrema, który przyjaźni się z kościelnym, jest Polka i Niemka, są jakieś dzieci, w końcu są również straszne postaci gestapowca i ubeka. Akcja rozgrywa się miedzy 1939 a 1956 rokiem. Jedno jest pewne, kiedy patrzę na reakcje widzów, to wiem, że udało nam się, ze wspaniałymi aktorami, stworzyć rzecz ważną.

Czasami aktorzy mówią: "Teatr to moje życie". Może pan tak o sobie też powiedzieć?

- Nie. Moje życie to moja rodzina. Bo tam właśnie jest życie, a w teatrze jest po prostu praca. W teatrze są momenty, kiedy człowiek ma do czynienia ze sztuką. Jeśli czujemy, że zrobiliśmy rzecz wspaniałą, ocieramy się o coś, co mogę nazwać artyzmem. To dla tych momentów warto pracować.

Co pana zatem prowadzi przez to życie?

- Cystersi mają taki napis nad wejściem: "ora et labora", czyli "módl się i pracuj". Mam w domu dzwon z tym właśnie napisem. Czasami, jak na niego patrzę, to myślę sobie, że jest to takie koło ratunkowe dla szalonego świata, który jest dookoła, dla świata w którym coraz więcej rzeczy staje się niejednoznacznych. Wszyscy jesteśmy trochę zagubieni, ale myślę sobie, ja jako człowiek wierzący i praktykujący, że jest ta ucieczka do czegoś, co daje poczucie bezpieczeństwa, jest czymś większym i mądrzejszym, czemu wolno zaufać. W tym jest miłość, rodzina, szczęście, zdrowie, a z drugiej strony nasza powinność, nasza misja, nasza praca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji