Artykuły

Deal

"Samotność pół bawełnianych" na Scenie w Bramie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Recenzja Elżbiety Baniewicz w Twórczości.

Dżdżysty styczniowy dzień. Zimno przenika do kości. Vis a vis Teatru Słowackiego przy placu św. Ducha w Krakowie budynki należące do administracji łączy z pobliskim kościołem stary mur z czarną bramą pośrodku. Przez drewniane drzwiczki w wielkich wrotach wchodzi się do wąskiego, wysokiego pomieszczenia - magazynu?, rupieciarni? Pod nieotynkowanymi ścianami dwadzieścia, może trzydzieści krzeseł, każde z innej parafii. Żadnego ogrzewania, widzowie zostają w płaszczach i kulą nogi, by zostawić aktorom maksimum przestrzeni. Zanim padnie pierwsze słowo, jeden z nich otworzy szeroko drewniane drzwi bramy na dłuższą chwilę. Szum i światła usypiającego miasta stworzą naturalną scenografię spektaklu.

Tak dobrze, więcej nie trzeba, by wyobraźnia przywołała pejzaż ciemnych zaułków na peryferiach miasta, omijanych skrzętnie przez porządnych obywateli. Na krańcach cywilizacji spotykają się ludzie różnych ras, wyznań, przeznaczeń, wytwarzając własny stop obyczajów i praw. Specyficzne klimaty międzyludzkie rodzące się w opuszczonych nowojorskich dokach (Zachodnie wybrzeże) albo na placach budowy w Afryce (Walka czarnucha z psami) czy zamkniętego murami domu w prowincjonalnym francuskim miasteczku (Powrót na pustynię) oddziaływały na wyobraźnię Bernarda-Marii Koltesa, buntownika i krytyka zachodniej cywilizacji, wyjątkowo silnie.

Jednak Samotność pól bawełnianych, zmarłego na AIDS w wieku czterdziestu lat outsidera francuskiej literatury, niewiele ma wspólnego z rodzajowym obrazkiem z życia handlarzy narkotykami czy innym podejrzanym towarem oraz z seksem. Wprawdzie bohaterowie jego sztuki, dwaj mężczyźni określeni jako Klient i Dealer, prowadzą zawiłe pertraktacje, a kolejne kwestie sugerują kontakty seksualne, narkotyki lub broń, to żadna z możliwych hipotez nie zostaje potwierdzona. Przedmiot transakcji jak i jego cena pozostaną nieznane, choć ona sama toczy się nadal.

Radosław Krzyżowski (Klient) i Mariusz Wojciechowski (Dealer) na niewielkim fragmencie wolnej podłogi ze szlachetnej materii słów potrafią wykreować klimat miejskich peryferii, gdzie mury wydalają smugi rozpalonego dnia, ziemia - wyziewy resztek cywilizacji, a wieczorna bryza przywraca umysłom energię po roztapiającym mózg słońcu. Już po chwili zapominamy o zimnej salce, jakbyśmy się znaleźli w Camusowskim Oranie doktora Rieux lub w pobliżu rozpalonego Algieru, gdzie "obcy" popełnił zbrodnię z nieopisanego upału.

Najważniejsze jednak pozostają emocje. To one podnoszą temperaturę osobliwej transakcji, której jesteśmy świadkami, trafniej nazywanej z angielska "dealem". Deal, czyli rodzaj nielegalnej wymiany, do której dochodzi w miejscach mało spodziewanych, gdzie podstęp i zdrada wzmagają czujność. Gdzie każdy musi się mieć na baczności, a jeśli nie uniknął wzrokowego kontaktu z drugim, tym samym podjął grę. "Skoro wyszedł pan z domu i przechadza się o tej godzinie i w tej okolicy - mówi Dealer - to znaczy, że pragnie pan czegoś, czego nie posiada, a to coś ja mógłbym panu dostarczyć; bo jeżeli znajduję się w tym miejscu dłużej od pana i na znacznie dłużej od pana, i nie odstrasza mnie nawet ta ponura godzina, będąca wszak godziną barbarzyńskich stosunków między ludźmi i zwierzętami, to dlatego, że mam co trzeba, żeby zaspokoić przechodzące przede mną pożądanie, i to tak, jakbym jakiś ciężar zrzucał z siebie na kogokolwiek, kto przechodzi oto przede mną, czy to człowiek, czy to zwierzę".

Zaczepiony tym kunsztownym zdaniem Klient wprawdzie odrzuca propozycję dealu, ale nie odchodzi. Zrazu niechętnie, podejrzliwie, odrzucając kolejne prowokacje, podejmuje grę, choć nadal nie ujawnia swych pragnień. Skrywa je za maską obojętności, konwenansu, podstępnych słów i jawnych uników. Dealer nie pozostaje dłużny, równie dobrze opanował sztukę zwodzenia, usypiania czujności, ataków znienacka, fałszywych gestów i zasłaniania prawdziwych pożądań obłokiem dumnych słów. Najkrótsza droga od jednego oświetlonego punktu miasta do drugiego, którą obrał Klient, wydłuża się przez nieoczekiwany przypadek spotkania.

Jednak cały balet retorycznych figur, słów ułożonych w kunsztowne tyrady wyraźnie sprawia obu mężczyznom satysfakcję. Walka równych sobie przeciwników, kiedy raz jeden, raz drugi zdobywa dominującą pozycję, wykorzystując czułe miejsca partnera, wydaje się równie podniecająca, jak jej powód. A może nawet bardziej, styl owej rozgrywki ujawnia bowiem klasę walczących w kolejnych starciach jak na ringu zawodników i pozwala zyskać na czasie. Obaj grają na zwlokę, by zbyt szybko nie odkryć swych pożądań, nie obnażyć czułych miejsc; obaj wiedzą znakomicie, że najbardziej naturalnym odruchem dwóch wpadających na siebie mężczyzn jest walka wręcz. Nieunikniona, skoro sztuka skończy się pytaniem Klienta: "A więc jaka broń?".

Zanim ono padnie, zorientujemy się, że obaj dealują (cóż za okropne słowo, niestety stosowane w intelektualnych rozważaniach) wzajemną samotnością. Samotni w bólu, radości, rodzinie, społeczeństwie, tłumie "ocieramy się o siebie do krwi", jak mówi poeta. Każdego dnia kupujemy swoje radości, nałogi, zdrowie, dobre uczynki i złe myśli, współczucie czy uznanie, słowem - samo życie. Ale też każdego dnia wyprzedajemy siebie samych z rozkoszy i nędzy, z wzniosłych uczuć i podłych uczynków. Żyjąc, zjadamy życie jak bohater Balzakowskiego Jaszczura. W każdym z nas jest dealer i klient, sami nieustannie prowadzimy ze sobą grę na zwłokę podszytą nieufnością do świata i innych, nawet jeśli pragniemy o niej zapomnieć lub się do niej nie przyznawać.

Samotność pól bawełnianych, najdojrzalsza z sześciu sztuk Koltesa, jakie w swym krótkim życiu napisał, wyzuta z rodzajowości, podobnie jak utwory Kafki, jest parabolą ludzkiego losu. Sprowadzoną do dwóch wektorów - dominacji i poddania, siły i bezwolności, opartych zawsze na wymianie handlowej. Relacja kupna-sprzedaży określa i wyczerpuje, wedle Koltesa, relacje międzyludzkie. Sprzedajemy swój ból, samotność za czyjeś współczucie, dobre słowo i odwrotnie - kupujemy je od innego za poczucie wspólnoty, zbliżenia, chwilowej choćby harmonii.

Radek Krzyżowski i Mariusz Wojciechowski Koltesowski poemat o samotności grają z taką siłą i prawdą przeżycia, że po kilku minutach ich słownego pojedynku sięgamy jakby innego wymiaru rzeczywistości. Słowa wibrują, ranią, otwierają korytarze niecodziennej wrażliwości i zagęszczaj ą emocje do temperatury wrzenia.

Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o aktorach warszawskiego Teatru Powszechnego, występujących w sztuce tego samego autora Powrót na pustynię. Szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji