Artykuły

Piaf znokautowana

"Edith i Marlene" w reż. Arnolda Pujszy w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Iwona Torbicka w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Premiera "Edith i Marlene" w Teatrze Muzycznym w Poznaniu: Piaf jako karykatura samej siebie, Dietrich jako pretensjonalna operowa diva, w tle wykastrowany Brassens słowem - tragedia. Zakończona "Blowing in the wind" Dylana zaśpiewanego z operową kluchą. Najnowsza premiera w Teatrze Muzycznym przekonuje, że wszystko można zepsuć.

Jakaś pomroczność jasna sprawiła chyba, że zgodziłam się pójść na premierę "Edith i Marlene" do Teatru Muzycznego, który od dawna omijam szerokim łukiem - kiedyś zaryzykowałam i nie dotrwałam nawet do przerwy. Namówił mnie kolega z redakcji. - Jako koneserka piosenki francuskiej powinnaś iść - zachęcał. Poszłam. I była to moja najgorsza decyzja w ciągu ostatnich kilku lat. Złą wróżbą była już pierwsza scena, kiedy Piaf (Lucyna Winkiel) i Dietrich (Agnieszka Wawrzyniak) w monologach szukały dialogu, obie zwrócone twarzą do widowni. Potem było już tylko gorzej. Sztuka węgierskiej autorki Evy Pataki jest przede wszystkim znakomitym pretekstem do przypomnienia piosenek Piaf i Dietrich. Fabuła to udramatyzowana biografia pieśniarki Paryża - od ulicznej chansonistki do gwiazdy paryskiej Olimpii. Gdzieś tam przewija się Marlena Dietrich, jednak dialogi obu kobiet absolutnie się nie kleją, trudno uwierzyć, że łączyła je jakaś więź emocjonalna (podobno Piaf była powiernicą Dietrich, jeśli wierzyć biografom ikony niemieckiego kina). Sceny dialogowe w ogóle nie istnieją. Mistrzynią w wygłaszaniu kwestii do siebie, a nie do partnera, jest Agnieszka Wawrzyniak. Wszystko, co mówi, beznamiętnym tonem, przypomina uczenie się tekstu na pamięć. Naprawdę nie wiadomo, dlaczego Lucyna Winkiel tak się natęża w tej pseudorozmowie. Szkoda trochę aktorki, której nikt nie powiedział, że krzyk, jeśli ma być skutecznym środkiem wyrazu, nie może pojawiać się w każdej scenie.

Kuriozalny i nieuzasadniony jest też pomysł, żeby Piaf przez cały spektakl chodziła zgarbiona krokiem "kaczki dziwaczki", bo niby dlaczego? W warstwie muzycznej nie jest lepiej. To, co słyszymy ze sceny, przypomina koszmarny sen. Piaf-Winkiel śpiewa przez nos - nie wiadomo, czemu, bo specyfika języka francuskiego nie tylko na nosowości się opiera, ponadto piosenki śpiewane są po polsku. Aktorka bardzo stara się być bliska pierwowzorowi - co z przyczyn oczywistych jest niemożliwe. Zamiast magii jest gra na sentymentalnych wspomnieniach widzów. Rzecz jasna, brawa sypią się po każdym numerze, ale nawet gdyby mój kot zaśpiewał taki hit jak "Życie na różowo", publiczność by klaskała - takie jest prawo piosenek wszech czasów. Jeszcze gorzej słucha się Dietrich-Wawrzyniak. Wszystkie piosenki wykonuje postawionym głosem, w manierze operowej. Nie wiadomo - śmiać się czy płakać, kiedy ze sceny leci "Johnny", zaśpiewany z kluchą. O innych numerach nie wspomnę - wolę jak najszybciej zapomnieć. To, co robi Dariusz Taraszkiewicz (Konferansjer), jest w ogóle z innej bajki. Tak "bezjajecznie" zaśpiewanego "Goryla" Geoges'a Brassensa nie słyszalam, jak żyję (a różne wersje słyszałam i w Polsce, i we Francji). Mógłby go śpiewać na dancingach w Krynicy Górskiej z tą samą orkiestrą, która też nie wykazała się temperamentem. "Martwe liście" Montanda w manierze Sławy Przybylskiej - przemilczę. Kiedy myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, bo spektakl zbliżał się do końca, ze sceny poleciała operowa wersja "Blowing in the wind" Dylana! Tego było za wiele... Z trudem doszłam do domu - cały wieczór leczyłam się czerwonym winem i piosenkami Piaf, wydanymi przez wszystkie możliwe wytwórnie: Capitol, Delta, Disky, EMI, Forlane, Mudisque De France i Proper.

Wieczór w Teatrze Muzycznym nie był wszak do końca stracony - wreszcie zobaczyłam, do jakiego teatru chodzi prezydent Ryszard Grobelny i radny Antoni Szczuciński. Nie wiedziałam, że miejscy urzędnicy bardzo kochają teatr muzyczny - jeśli tak, powinni jak najszybciej zobaczyć, jak wyglądają dobre spektakle muzyczne w dobrych teatrach: w Warszawie, Wrocławiu, Chorzowie czy Gdyni. Wtedy zrozumieją być może, że poznański teatr muzyczny wymaga gruntownej reformy i ręki profesjonalisty, która wprowadzi go w XXI w. Jak na razie, to mamy w mieście żywy skansen operetkowy, co oczywiście też może być pewną atrakcją - choćby dla gości konferencji klimatycznej. Francuzi dostaną chyba czkawki ze zdziwienia. Poznaniakom, którzy chcą zobaczyć, co można zrobić w teatrze muzycznym z biografii artysty, polecam rewelacyjny monodram Anny Sroki o czarnoskórej wokalistce XX w., Billie Holiday w chorzowskim Teatrze Rozrywki. Na koniec chciałabym przeprosić sąsiadów i mojego kota Bruna za to, że do późnej nocy słuchałam głośno piosenek francuskich, a nawet śpiewałam. Więcej się to nie powtórzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji