Artykuły

Milva śpiewa Milvę

"Milva canta Brecht" w reż. Cristiny Pezzoli z Teatro Piccolo di Milano na Festiwalu "Dedykacje - Brecht" w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Czarowała i uwodziła głosem, włosami, osobowością. I na koniec uwiodła nawet najbardziej opornych i odpornych na jej sposoby. Gwiazda to gwiazda - zawsze swoje osiągnie.

Na początku było skromnie. Na scenie fortepian, miejsca dla muzyków - akordeonisty i gitarzysty (grającego również na banjo), trochę białego jak cukier. Piasek, instrumenty i ekran, na którym wyświetlane będą obrazy komentujące piosenki czy wprowadzające w nastrój, teksty niektórych songów, a także (wspaniały) fragment próby "Opery za trzy grosze" Strehlera z 1972 r., - z samym reżyserem śpiewającym z aktorami "Kanonensong". Takiej energii, swobody i radości śpiewania, ujętych w mocną, ale organiczną formę teatralną, ze świecą szukać.

W tej "Operze za trzy grosze" Milva śpiewała Jenny, narzeczoną pirata. Tego songu nie usłyszeliśmy; było wiele innych - i tych przebojowych, i tych mniej znanych. No i była Milva, na początku dyskretna, starająca się hamować swoje gwiazdorstwo. Ta dyskrecja, chęć oddania pola tekstowi i muzyce niezbyt się udawała - Milva z każdej piosenki robiła osobny spektakl, z każdej wydobywała wszelkie akcenty dramatyczne, wczuwała się i przeżywała. Wyglądało to trochę tak, jakby walczyły ze sobą dwie Milvy: ta śpiewająca Brechta i ta śpiewająca Milvę. Ta druga była znacznie bardziej interesująca, bo zapowiadająca coś wyjątkowego, co i owszem nadeszło - w finale.

Oczywiście głos Milva ma wspaniały - giętki, soczysty, gęsty jak miód; operuje nim z oszałamiającą swobodą, wydaje się, że potrafi zaśpiewać wszystko. Najpiękniej, prosto i bez dramatyzowania, zaśpiewała liryczne "Wspomnienie o Marii A." (z muzyką Brechta) - tu rzeczywiście poddała się muzyce, płynęła z nią bez wysiłku i gwiazdorskich popisów.

Skłonność do tworzenia dramatu z każdej piosenki przybrała na sile i skierowała w niezbyt szczęśliwą stronę w drugiej części recitalu zatytułowanej "Wojna". Na ekranie pokazano fotografie z Biesłanu, Dubrowki, Iraku, Abu Ghraib, a Milva boso, w długiej koszuli i z rozpuszczonymi włosami snuła się po scenie jak ucieleśnienie wszelkich ofiar wojny. Nie neguję tu intencji artystki, zapewne szczerze poruszonej losem ludzi osaczonych przez wojnę, ale taki prymitywny szantaż emocjonalny był stanowczo nie na miejscu. Prawdziwe tragedie jako tło dla kilku piosenek w przedstawieniu, bądź co bądź rozrywkowym, czyżby mieliśmy się przejąć tym, że gwiazda się przejmuje (ludzkością) i występuje przeciwko przemocy?

Ale na szczęście po przerwie nie kazano nam już zajmować się ludzkością, tylko jedną jej przedstawicielką, dla której przyszliśmy do sali PWST. Milva, jak na rasową gwiazdę przystało wie, jak stopniować napięcie i najlepsze zostawiła na koniec. Wyszła na scenę w połyskliwej sukni w stylu lat 20. i zaprezentowała oszałamiający show - była Brechtowską dziwką z gwiazdorskim glamourem, dramatyczną do potęgi i przesady. Rude włosy falowały, dłonie wyrażały wszelkie emocje, głos przeszywał do szpiku kości. Po świetnym "Mandalay" przyszedł finał, w którym Milva pokazała prawdziwy pazur - "Surabaya Johnny" (śpiewany po niemiecku, a Brecht znacznie lepiej brzmi w tym języku niż w jakimkolwiek innym). Był to już nie dramat, a opera w trzech aktach. Wycyzelowana w każdym szczególe, poczynając od gwałtownego starcia kawałkiem papieru szminki z ust, po kurtynę z włosów na koniec. Milva pokazała prawdziwą Milvę - divę odważnie przekraczającą granice, poza którymi na innych czyha kicz, a na nią? Na nią nic nie czyha, bo jest tam królową. I dla takiego "Surabaya Johnny" warto się było wcześniej trochę pomęczyć i poirytować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji