Artykuły

Leń czasu

Zegarek Jerzego Nowaka ma z Jerzym Nowakiem krzyż pański. Od urodzenia. Od wszystkich lat. Od zawsze. Chodzi pilnie - i guzik. Kwadranse, połówki godzin, godziny całe wybija niczym dzwon Zygmunta - i tere-fere kuku. Wdzięczy się, w najświetniejsze szaty stroi się, w samych tylko stringach kawusię ze śmietaną Nowakowi do łoża przynosi - i nihil novi. Ślepota? A jakże! Olśniewające minus sto dioptrii na każdą sekundę. Do tego rzadka broda wiekuistego eremity, barokowy Parkinson, głuchota pnia baobabu oraz rytualny kaszel przy każdej pięćdziesiątce, rzecz jasna - jogurtu. I co?

Słowem - wstyd. Wstyd czasu. Z powodu Jerzego Nowaka - czas Jerzego Nowaka nie działa. Czyli działa - lecz nie na Jerzego Nowaka. On działa - tylko na nas. Ten strzelisty banał przyszedł do mnie w niedzielny wieczór, w Teatrze Scena STU, na "Sekretach nietoperzy, czyli intymnym seansie kabaretowym" autorstwa Marii Andruszkiewicz i Józefa Opalskiego. Przez dwie godziny pan Nowak śpiewał, mówił, milczał, czasem zapominał. Siedział na pysznym tronie. Grał na gitarze klasycznej. Oplatał okiem Beatę Rybotycką - sceniczną miłość swego scenicznego życia. Tyle na górze, w światłach reflektorów. Tyle na poziomie twarzy, bo na poziomie stóp - cisza.

Milczały nogi aktorów i muzyków, gdyż dnem swej opowieści Opalski uczynił scenę szczelnie zasłaną piórami koloru mięsa świeżo oskórowanej sarny. Przez dwie godziny buty nic nie gadały. Przez dwie godziny tykanie sekundników na śmierć się dławiło w opierzonej ziemi. Tak, czepiam się tej ciszy czasu. Czepiam się metafory zamarłych zegarów, bo jeślibym miał krótko odpowiedzieć na debilnie teatrologiczne pytanie: o czym seans Opalskiego był mianowicie, rzekłbym, że właśnie był dwiema godzinami - bez dwóch godzin. Był naszym byciem w bezpośredniej bliskości artysty, który jest wspaniałym leniem czasu. I tyle.

Jeśli ktoś nie wydala bez aptekarskich wag, maniakalnej fachowości terminologicznej, szufladek, katalogów oraz tym podobnych "małych śmierci" - to owszem, powiedzieć można o kabarecie Opalskiego, o "śpiewogrze" Opalskiego, o Opalskiego "wiązance" nucąco-gadająco-tańczącej na kanwie dowcipów o cienkich relacjach damsko-męskich, a nawet i cokolwiek transwestycznych. W końcu nie ma co kryć, że na tle odzianych w suknie wieczorowe muzyków pianista Konrad Mastyło, głównie za sprawą uroczych kolczyków, braku biustonosza i gustownych "czółenek" na wysokich obcasach - wyglądał wręcz bosko! I nie ma się też co dalej oszukiwać, trzeba jasno starą myśl powtórzyć, otóż tę, że Rybotycka marnuje się śpiewając. Nie, żeby źle śpiewała. Broń Boże tak gadać! Chodzi tylko o to, że po epoce śpiewu trzeba wreszcie coś uczynić z tą swoją niebywałą lekkością scenicznego bycia, szanowna pani Beato. Trzeba to uczynić choćby dla mnie, gdyż ja już mam trochę dość ponurego kontemplowania "diw" ołowianych, ale jakżeż głębinnych. I tak dalej...

Można gadać o dowcipach Opalskiego. Można się zabawić żonglowaniem jego tak zwaną "grą z konwencją benefisów". Można. Ale, jak powiadam, co innego jest sednem opowieści. Tutaj fabuła to ów mikry leń czasu. Jeśli kto woli - przygoda bycia blisko aktorstwa nie z naszej, nowoczesnej planety. No i zdumienie, że takie tony, gesty i cisze są dziś jeszcze możliwe. Nie, nic wielkiego nie mam na myśli. Nie sugeruję sfer "genialnych" ani "oscarowych". Mówię tylko o pewnym zamierającym gatunku scenicznej czystości. W sobotę widziałem Jerzego Trelę, który czytał fragmenty wspomnień Jerzego Skarżyńskiego. Tuż przed pierwszą kurtyną spektaklu Opalskiego pokłoniłem się pani Izabeli Olszewskiej. A chwilę później widziałem pana Nowaka... O nich mówię. Czyli o tym, że gitara, na której grał pan Nowak, nie bez przyczyny była gitarą klasyczną a nie elektryczną.

Wychodzi na to, że żartowny seans Opalskiego wyreżyserował tyleż Opalski, co pamięć. Chęć pamiętania i chęć zdumienia się teatrem, którego tylko pozornie już nie ma. Chęć pokazania pana, na którego przegubie zegarki mrą. "Sekrety nietoperzy...". Pamiętam, jak 10-letnim smykiem będąc, gacka upolować zapragnąłem. Zbadawszy, że nocą gacek łapie i po chwili puszcza rzucony w górę grzebień, skonstruowałem broń okrutną. W kulę plastelinową wbiłem 10-centymetrowe gwoździe, szpicami na zewnątrz, rzecz jasna. I by żadnych złudzeń nie było - na pół dnia do zamrażalnika oręż ten wsadziłem. I co?

Zwyczajnie - każdy gacek miał bardzo głęboko mój ściśle teatralny, nowocześnie teatralny koncept, najeżony konceptualną tandetą. Nie ma więc co kombinować, dumać, włosa na czworo dzielić. Trzeba wstać, pójść i wziąć lekcję sekretu pana Nowaka. Trzeba się pogodzić z istnieniem aktora, który z niepojętą elegancją brodzi w piórach koloru świeżo oskórowanej sarny i lekce sobie traktuje dzisiejsze wymogi scenicznych "gówniarzy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji