Artykuły

Jeszcze nie wiosna

"Historia żołnierza" w choreogr. Eleny Bogdanovich w Operze Krakowskiej i "Anna Karenina"w choreogr: Aleksieja Ratmansky'ego w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Daniel Cichy w Tygodniku Powszechnym.

Balet w muzycznej codzienności zdaje się być balastem, z rzadka tylko potrzebnym ornamentem, którym przyozdabia się produkcje operowe. A szkoda, bo tradycje taneczne mamy wspaniałe.

Oferta dla wielbicieli baletu nie jest w Polsce bogata. Jakieś dawno nieodświeżane partytury Piotra Czajkowskiego, trochę dziecięcych bajek, dość nużących i rozleniwiających zespół, kilka od lat obecnych na afiszu spektakli choreograficznie zachowawczych, utrzymanych w konwencji klasycznej. Niewiele jest na polskich scenach nowoczesności, eksperymentu, tanecznych widowisk poruszających bliską współczesnemu widzowi ekspresją przedstawień, w których odbijałyby się twórczo rozwinięte echa dokonań Maurice'a Béjarta, Piny Bausch czy młodej Sashy Waltz. Bo balet w muzycznej codzienności zdaje się być balastem, z rzadka tylko potrzebnym ornamentem, którym przyozdabia się produkcje operowe. A szkoda, bo tradycje taneczne mamy wspaniałe, zaś kilku wybitnych choreografów, chociażby Krzysztof Pastor, święci triumfy za granicą.

Czy dwie ostatnie premiery baletowe na deskach Opery Krakowskiej i Teatru Wielkiego-Opery Narodowej zwiastują zmiany? Wątpię. "Historia żołnierza" [na zdjęciu] Igora Strawińskiego i "Anna Karenina" Rodiona Szczedrina nie podniosą polskiego baletu z artystycznej zapaści. Będą dla melomanów (dodajmy od razu: o raczej konserwatywnym guście) jedynie urozmaiceniem, przygotowanym dzięki pomocy choreografów i tancerzy zza wschodniej granicy, krótkotrwałym rozjaśnieniem repertuarowej smuty. Oba przedstawienia, choć dobrze tańczone przez większość solistów (nie zawsze corps de ballet), mogły wzbudzić sporo kontrowersji.

Z playbacku

Zacznijmy od Krakowa. Poetycko-taneczna opowieść Strawińskiego z 1918 r., oprawiona neoklasyczną warstwą dźwiękową ludyczna wersja faustowskiego mitu o Żołnierzu, który flirtuje z diabłem, została wystawiona w dusznej przestrzeni Sceny na Antresoli w nowym gmachu Opery Krakowskiej. Miejsce wymusiło swoisty taneczny przykurcz, więc Elena Bogdanovich, założycielka Zespołu Współczesnego Teatru Tańca "Balet Moskwa", nadała dziełu kształt opowieści intymnej, umiarkowanie współczesnej choreograficznie.

Ascetyczna scenografia - kilka czarnych płaszczyzn i monstrualny żołnierski pagon, zatopiona w świetle niebieskim i neutralnym, białym, współgrała z interesująco poprowadzonymi postacią tytułową, Królewną, i diabelskim legionem. Rosyjska artystka podjęła próbę częściowego oderwania się od tradycyjnych figur, wyzwalając ruchową fantazję, wymusiła na tancerzach operowanie innym niż zazwyczaj gestem.

W poetyce choreografii mniej charakterystycznej, bardziej emocjonalnie niejednoznacznej, najlepiej sprawdził się Maksim Kileyev - w ruchu giętki, swobodny, z łatwością realizował zadania taneczne. Ale to pojawienie się zjawiskowo pięknej Gabrieli Kubackiej, przywdzianej w różową suknię, ożywiło dramaturgię spektaklu. Jakkolwiek tancerka niewolna była od technicznych niedociągnięć, ciekawie skonstruowane pas de deux, żarliwie tańczone tango, walc i ragtime były najjaśniejszymi chwilami przedstawienia. Podobnie jak spektakularna scena przedzierania się diabłów przez rozłożoną jak skrzydła nietoperza suknię Królewny oraz tragiczne zakończenie, w którym Żołnierz ginie, a publiczność zaatakowana zostaje kontrowym światłem. Szkoda tylko, że ubrani w niebieskie, elastyczne kostiumy tancerze, którzy wcielili się w rolę diabła, nie wykazali się odpowiednim warsztatem. Nierówności rytmiczne, brak idealnego zespolenia - także wyrazowego - pokazał, że odbudowa krakowskiego baletu jeszcze potrwa.

Obok pary protagonistów bohaterem wieczoru byłby narrator Krzysztof Globisz (wybrano tłumaczenie Juliana Tuwima). No właśnie: byłby, gdyby nie fakt, że jego skądinąd świetna kreacja aktorska została podana z playbacku. Jednak najbardziej kompromitujące dla realizatorów krakowskiego przedstawienia było nagranie partii instrumentalnych i odtworzenie ich z taśmy. Żadna koncepcja artystyczna nie uzasadni tak haniebnego dla muzyki rozwiązania.

Szczęśliwie w orkiestronie Opery Narodowej zasiedli prawdziwi muzycy. Wprawdzie partyturze "Anny Kareniny" Szczedrina (z 1972 r.) daleko do mistrzostwa kompozytorskiego Strawińskiego, a eklektyczne buszowanie po muzycznych idiomach pełniło wyraźnie rolę służebną wobec tańca, orkiestra pod kierunkiem Jewgenija Yołynsky'ego zabrzmiała dość dobrze. Raziła miejscami metaliczna barwa smyczków oraz niepewność instrumentów dętych, ale artyści wykazali się dyscypliną i dzielnie wspierali tancerzy.

Bez wątpliwości

Związany z moskiewskim Teatrem Bolszoj Aleksiej Ratmansky nie wyszedł poza kanon kroków baletu klasycznego, nie chciał się odciąć od dawnej szkoły rosyjskiej. Pragnął bardziej odwołać się do bogatej tradycji, adaptować zbiór sztywnych i sprawdzonych chwytów tanecznych, podpiąć pod panujący wciąż stereotyp sprawnych fizycznie i muzykalnych artystów zza Buga, niż naznaczyć kompozycję głęboką refleksją, prawdą sceniczną, oryginalnym spojrzeniem na taniec, w którym estetyczna przyjemność czerpana z klasycznych układów jest mniej istotna.

Przygotowując przedstawienie (przed warszawską premierą grane w Kopenhadze, Helsinkach i Wilnie), Ratmansky sprostał oczekiwaniom publiczności, dla której konwencjonalna, jasna forma taneczna, czytelna i przewidywalna transpozycja emocji na ruch, wreszcie dosłowna scenografia są w przedstawieniu wartościami nadrzędnymi.

Oglądając burzliwe dzieje bohaterki romansu Tołstoja, trudno było o zaskoczenie. Projekcje wideo i scenograficzne atrybuty nie pozostawiały wątpliwości, że akcja rozgrywa się na moskiewskim dworcu, we wnętrzach arystokratycznego mieszkania, w loży operowego gmachu, wśród weneckich gondoli. Ale co ciekawe, schludność choreografii, przejrzyste zakomponowanie duetów Anny i Wrońskiego, pełne namiętności pas de trois bohaterki, kochanka i męża, efektowne sceny zbiorowe, mimo tak jawnej eksploracji klasycznego baletu, mogły się podobać.

Duża w tym zasługa primabaleriny Marty Fiedler, znakomicie odnajdującej się w tytułowej roli. Nie tylko talent taneczny, ale i aktorskie umiejętności pozwoliły artystce nadać Annie Kareninie rysy szczególnie tragiczne. Dobrym partnerem był Maksim Wojtiul w roli Wrońskiego, mniej czarujący okazał się Walerij Mazepczyk jako Karenin.

Warszawska premiera otrzymała zaskakującą puentę. Taniec z wachlarzami wykonała Maja Plisiecka, wybitna tancerka, adresatka "Anny Kareniny" Szczedrina, muza wielu znakomitych choreografów. I choć taneczne popisy dawnej baletmistrzyni straciły niegdysiejszą błyskotliwość, publiczność z entuzjazmem podziękowała gwieździe za całokształt działalności.

Również krakowska publiczność "Historię żołnierza" powitała z radością. Dowodzi to, że sztuka baletowa ma sporo adoratorów i nie powinna być spychana na margines aktywności rodzimych teatrów. Może warto otoczyć większą opieką taniec artystyczny?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji