Artykuły

Krajobraz po Grossie

O XIII Międzynarodowym Festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie pisze Kalina Zalewska w Teatrze.

Tegoroczne, trzynaste z kolei, Konfrontacje Teatralne w Lublinie, zorganizowane przez twórcę Teatru - Provisorium Janusza Opryńskiego, zatytułowane zostały "Żydzi w teatrze". W programie znalazło się siedemnaście przedstawień, którym towarzyszyły filmy, koncerty i "Psalmy" Teatru Chorea, przedsięwzięcie wykorzystujące środki sztuki teatralnej, muzycznej i filmowej, słusznie zaprezentowane jako zwieńczenie imprezy. Gwoździem festiwalu miała być jednak sesja poświęcona "polsko-polskiej dyskusji o relacjach polsko-żydowskich", po części naukowa, po części publicystyczna, oraz czytanie "Naszej klasy", nowej sztuki Tadeusza Słobodzianka. Międzynarodowy przegląd, a jednocześnie dyskusja o polskim antysemityzmie - wśród ośmiu rodzimych przedstawień co najmniej cztery poruszały ten temat.

Wybuchł on dziewięć lat temu za sprawą "Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa, niewielkiej publikacji o mordzie dokonanym w Jedwabnem 10 lipca 1941 roku. Autor obciążył Polaków odpowiedzialnością za śmierć ich sąsiadów - tysiąca pięciuset Żydów. Książka wywołała narodową dyskusję. Kontrowersja dotyczyła przede wszystkim charakteru zaangażowania w morderstwo oraz faktycznej liczby ofiar. Instytut Pamięci Narodowej wszczął w tej sprawie śledztwo, które m.in. przewidywało ekshumację zwłok ofiar - przerwaną na wniosek rabinów, tłumaczony względami religijnymi. W sprawę zaangażowali się prezydent, premier i prymas, a pośrednio cały świat, relacjonujący wydarzenia w Polsce. Pierwszym oponentem Grossa był jeden z najważniejszych polskich historyków i faktycznych autorytetów moralnych, dziś już nieżyjący profesor Tomasz Strzembosz, który dowodził, że zbrodnia w Jedwabnem była dziełem Niemców wspomaganych przez niewielką grupę Polaków. Z kolei Anna Bikont, badając trzy lata sprawę Jedwabnego, stworzyła reportaż-rzekę (wydany w 2004 r.), którego główne tezy potwierdzały stanowisko Grossa i drukowane były na bieżąco w "Gazecie Wyborczej". Równolegle powstawała publikacja będąca głosem historyków, firmowana przez ówczesny IPN. Temat obrósł więc w pokaźną literaturę, publikowaną także w innych językach.

Wydany w tym roku po polsku "Strach" Grossa poszerzył wydatnie pole dyskusji, prowokując następne spory. Tym razem autor oskarżył Polaków o antysemityzm, liczne morderstwa na żydowskiej ludności i niedopuszczanie problemu do publicznej dyskusji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że czasami naciągał fakty pod prezentowaną tezę i przecenił skalę opisywanego zjawiska. Formułowane przez Grossa zarzuty są jednak bardzo poważne i powinni się do nich odnieść przede wszystkim historycy, co też i robią, choć na razie są to pojedyncze polemiki, nieobejmujące całości problemu. Książka Marka Chodakiewicza "Po Zagładzie. Stosunki polsko-żydowskie 1944-1947", po części rewidująca tezy Grossa, jest jak dotąd jedyną taką próbą. Konieczna byłaby jednak synteza odnosząca się do całej poruszonej w "Strachu" problematyki.

Przypominam o tym dlatego, że do spektakli prezentowanych w Lublinie, będących w znacznej mierze wynikiem warsztatów zorganizowanych rok wcześniej przez Laboratorium Dramatu w Nasutowie - choć nie wszyscy twórcy przyznają się do tej inspiracji - przeniknęły argumenty z publicystyki Grossa, a także innych moderatorów, podczas gdy nie mamy pewności co do wszystkich faktów, z których ona wyrasta, a przede wszystkim ich wzajemnej proporcji. Tymczasem w przedstawieniach pojawiły się obrazy Polaków cieszących się z egzekucji Żydów, żywo w niej uczestniczących u boku niemieckich oprawców albo z własnej inicjatywy, udeptujących świeżą ziemię, którą przykryto żywe jeszcze ofiary, czy Polek śmiejących się z cierpienia Żydówek i ich dzieci, skłonnych do najgorszych reakcji.

Żyd

Pierwszego dnia Konfrontacji zaprezentowano "Żyda" [na zdjęciu] Artura Pałygi w reżyserii Roberta Talarczyka z Teatru w Bielsku-Białej. Dramat rozgrywa się współcześnie, a jego bohaterami są nauczyciele podupadającej finansowo szkoły w małym miasteczku, do której zgłasza się jej wychowanek, syn znanego żydowskiego pisarza, mieszkający w Izraelu. W głowie dyrektora rodzi się pomysł, by wykorzystać tę okazję, nadać szkole imię pisarza, zaprosić jego syna tęskniącego za rodzinnymi stronami i skłonić do sponsoringu. Wybucha dyskusja, w trakcie której bohaterowie ujawniają swoje uprzedzenia wobec tytułowego Żyda, bo niestety nie wobec interesownego pomysłu, a żywa wymiana poglądów z czasem przeradza się w rodzaj psychodramy. Pomysł dramaturgicznie znakomity, dobrze wyreżyserowany i zagrany przez bielskich aktorów. Gorzej z istotą problemu.

Pałyga stworzył udany portret jowialnego dyrektora, który objął posadę po zmianach w 1968 roku, do jakich zresztą sam się przyczynił, i który dla zachowania stanowiska jest w komitywie ze wszystkimi. To typowy budowniczy lokalnego układu, elastyczny, bo całkowicie pozbawiony poglądów. Jego opozycjonistką jest polonistka, którą niegdyś wyrzucił z pracy, by po ustrojowym przełomie zmienić decyzję. Inteligentka starszego pokolenia wydaje się najbardziej świadoma sytuacji, jest złośliwa tak wobec wuefisty, klasycznego antysemity i absolutnego ignoranta, jak i młodej anglistki marzącej o emigracji (to z kolei udany portret pokolenia, które wybrało przyszłość). Młody ksiądz pozostaje pod wpływem poglądów polskiego papieża, w przeciwieństwie do wspominanego tu starszego proboszcza, żywiącego uprzedzenia wobec "zabójców Chrystusa".

Ignorancja jest zresztą głównym problemem wszystkich, z wyjątkiem polonistki, bohaterów spektaklu. Nic nie wiedzą o swoich dawnych sąsiadach, nie znają ich religii i kultury (tak zresztą jak swojej własnej), więc przybycie ewentualnego gościa jest najzwyczajniej kłopotliwe, bo co krok to problem i okazja do gaf. Nie ułatwia zbliżenia wojenna historia, nawet poczciwa "Lokomotywa" Tuwima okazuje się pełna kłopotliwych podtekstów. Stara epoka załatwiła problem czterdzieści lat temu, nowa nie bardzo wie, co z nim począć, a kwestia wojny jest traumą, choć inną dla Żydów, inną dla Polaków. Nagle jednak okazuje się, że wszystkiemu winien jest Kościół, który sprawował rząd dusz. Polonistka, w usta której autor wkłada retorykę Grossa, oskarża duchowieństwo o odpowiedzialność za pogrom kielecki i Jedwabne, a także wiele innych zdarzeń. Problem współodpowiedzialności Kościoła za antysemityzm z pewnością istnieje, ale czy to miało znaczenie w Kielcach, to rzecz wątpliwa, a przy Jedwabnem dyskusyjna. To Gross uważa, że pogrom kielecki był żywiołowym wybuchem ludowego antysemityzmu, historycy uznają go za zorganizowaną prowokację bezpieki, do której nie dopuszczano tłumu, a grupa robotników z Huty Ludwików, uczestnicząca w drugiej fazie mordu na Żydach, działała wedle instrukcji.

Do sztuki przedostał się też taki obrazek - opowiadający, jak sądzę, o mordzie w Rechcie: "pobożni katolicy z NSZ, z ryngrafami z Matką Bożą na piersiach, wspólnie z katolickimi mieszkańcami wioski tną siekierami żydowskie kobiety i dzieci, po czym rabują zwłoki i wyrywają złote zęby. A potem w niedzielę idą na mszę do kościoła, przyjmują komunię i wymieniają się zrabowanymi trupom żydowskimi rzeczami." Mord pod Kraśnikiem z 1943 roku jest raczej ewenementem niż sytuacją typową, a jego przebieg wydaje się niejasny. Fakt, że śledztwo w tej sprawie podjęto w 1949 roku, może oznaczać, że odbyło się ono nie tyle na fali rozliczeń z wojennym bandytyzmem, ile z reakcyjnym podziemiem, po to, by je skompromitować. I choć obecny w Nasutowie Dariusz Libionka stawia tezę, że mordu rzeczywiście dokonał oddział NSZ w porozumieniu z mieszkańcami wioski, jest to świeże odkrycie, niepotwierdzone przez innych historyków. Warto by też sprawdzić, ile mordów na żydowskiej ludności, wyjąwszy funkcjonariuszy komunistycznej władzy, dzisiejsi historycy przypisują tej formacji (nowe publikacje oddalają te zarzuty), żeby pochopnie nie stawiać jej pod pręgierzem, jak to było w poprzedniej epoce. Bo to, co pada ze sceny, brzmi mocno i jest zawsze sugestią szerszego zjawiska.

Najbardziej zdumiewający w sztuce Pałygi jest jednak inny obraz z lat okupacji - żydowski chłopiec, wydostający się spod ruszającej się jeszcze ziemi, którą przykryto ofiary unicestwione przez Polaków, puszczony wolno przez przyglądającego się temu Niemca. "Ludzie chcieli go dobić, ale gestapowiec nie pozwolił." - oznajmia polonistka. Na to już zgodzić się nie sposób. Skąd autor czerpie takie rewelacje? Czy to rzeczywiście jest obraz, który ma uświadomić wuefiście, "jak tu było"? I tak Pałyga, który próbował opowiedzieć o polskiej ignorancji i przyczynach antysemityzmu, ześlizgnął się w jakiś upiorny kabaret, gdzie najbardziej niebezpieczną osobą okazuje się nie betonowy antysemita, ale oszalała inteligentka.

Nic co ludzkie

Drugi tekst firmowany nazwiskiem tego autora, prezentowany na Konfrontacjach, jest produkcją lubelskiej Sceny In Vitro. Kolejne części "Nic co ludzkie" wyreżyserowali Paweł Passini, Piotr Ratajczak i Łukasz Witt-Michałowski. Pierwsza część spektaklu jest historią współczesną dziewczyny dowiadującej się od znajomych o swoim żydowskim pochodzeniu, co powoduje zakłopotanie obu stron. Dziewczyna jest zdezorientowana, a kiedy zaczyna rozumieć sytuację, jedzie do rodzinnej wioski, żeby się czegoś o sobie dowiedzieć, ale zostaje odtrącona. Trudniej też układają się kontakty ze znajomymi, a niezręczne sytuacje pojawiają się coraz częściej. Na wiadomość o tym, że kolega bohaterki kręci film o Żydach, ktoś pyta, czy nie ma innych, ciekawszych tematów. Jedną ze scen Passini rozgrywa więc jako ćwiczenia aerobiku, sprawdzając, czy którakolwiek część ciała działa u nich inaczej. Szybkie zmiany zdjęć na telebimie, kojarzących się z tematem żydowskim, to próba rekonstrukcji stanu wiedzy współczesnych. Kłania się ignorancja oglądana poprzednio w pokoju nauczycielskim.

W drugiej części mamy do czynienia z filmowaniem widzów, których twarze pojawiają się na telebimie, co jest rodzajem emocjonalnego szantażu, choć zastosowanego w dobrej wierze, by wstrząsnąć sumieniami. Siedzący wśród widzów aktorzy opowiadają o przypadkach wojennego i powojennego antysemityzmu (Jedwabne, pogrom, czy raczej mord, w Kielcach), także prywatnego, jak zabójstwo kieleckiej Żydówki, wywiezionej w dniu wydarzeń do lasu przez trzech mężczyzn i straconej tam razem z dzieckiem. Morderstwo Reginy Fisz, opisane w "Strachu" z dużym wyczuciem dramaturgii zdarzeń, choć robi w spektaklu silne wrażenie, może być zresztą przykładem powojennego mordu rabunkowego, luźno związanego z pogromem, bo niekoniecznie było tak, jak interpretuje to Gross.

Trzecia część oparta została na autentycznej relacji żydowskiej więźniarki, która doczekała się wyzwolenia obozu, a potem, idąc przez las, spotkała swoją oprawczynię. Udało jej się obezwładnić Niemkę, a nawet wymierzyć sprawiedliwość. Kiedy już tego dokonała, nadjechali wyzwoliciele, którym przekazała jeńca. Rosjanie jednak zainteresowali się więźniarką i wielokrotnie ją zgwałcili. Historia zadrwiła więc z ofiary, udowadniając, że potężni wrogowie są w istocie bardzo podobni, i ten jest zwycięzcą, kto ma za sobą siłę, a nie rację moralną. Ale także coś jeszcze - że zło zaraża, a zemsta nie jest żadnym rozwiązaniem. Mszcząc się na Niemce, Żydówka na zawsze pozostała z poczuciem winy. Sondując ten problem, reżyser i aktorzy znaleźli odpowiednią formę teatralną. Niektóre frazy, a wraz z nimi obrazy, wracają w spektaklu wielokrotnie, jakby kobieta nie mogła sobie z nimi poradzić i "przepracować" w sobie tego, co się zdarzyło.

Homo Polonicus

O korzenie polskiego antysemityzmu pytali twórcy Teatru Provisorium, prezentując swój najnowszy spektakl "Homo Polonicus", oparty na powieści Krystiana Piwowarskiego. Historia Xięcia Stanisławczyka rozegrana została w mrocznej, ledwo oświetlonej rupieciarni, gdzie ubrany w zgrzebną koszulę bohater popada w obłęd, marząc, by zostać królem Polski. Nieustannie kogoś podejrzewa, nienawidzi wszystkich i wszystkiego. Żydem pogardza, Niemca się boi, bo może mądrzejszy od niego, z Rosjaninem pije i zażywa rozpusty, choć to zaborca, cały czas jednak czeka na jakiś błąd z jego strony. Żonę gnębi psychicznie. Obawiając się jej tęsknoty za uczuciem, chodzi na dziwki, gdzie jest panem sytuacji, bo płaci i wymaga. Tak też układa wszystkie inne relacje. Mają być wymierne i zapewniać upragnioną przewagę. Niewolnik własnych manipulacji, ale przede wszystkim własnego strachu przed życiem, pędzi żałosną egzystencję. Każdy dzień coraz bardziej oddala go od normalności, stopniowo też wszystko wokół niego umiera. Kobiety są w tym spektaklu manekinami, które bohater ciska w pewnym momencie poza obręb sceny, mężczyźni znikają w ogniu piekielnym, do którego dostęp znajduje się w zasięgu ręki bohatera. Niezdolny do uczuć, zwolennik spiskowej teorii dziejów, w końcu unicestwia sam siebie.

Twórcy przedstawienia świadomie jadą po bandzie, przesadzają i prowokują, konsekwentnie budując klimat narastającego obłędu. Ta prowokacja dotyczy także cytowanego tu księdza Rydzyka. Teatr jednak pyta w ten sposób, czy ksenofobiczne akcenty obecne w wypowiedziach ojca dyrektora mają tylko konsolidować wiernych, czy też sięgają głębiej, budując uprzedzenia. Świetne role, zwłaszcza Jarosława Tomicy w roli głównego bohatera, pomysłowa, budująca nastrój scenografia i reżyseria.

Polski dybuk

Na Konfrontacjach zaprezentowało się także Laboratorium Dramatu. Aldona Figura wyreżyserowała tekst Piotra Rowickiego, dając w Lublinie prapremierę. "Przylgnięcie" opowiada o lokalnym mafioso, który nabywa działkę pod budowę domu i postanawia wziąć ślub z miejscową pięknością. W pierwszej scenie poznajemy jego kompanów. Nie ma wątpliwości, że to oni, a nie przyszła żona, będą dyktować warunki, ale dziewczyna ma jeszcze złudzenia. Nagle jednak bohater zaczyna rejterować, do ożenku nie dochodzi, a on sam szuka pomocy u lekarza, bo nie bardzo wie, co się z nim dzieje. Mówi do siebie nie swoim głosem i językiem, chwilami płacze, gnębią go rozterki. Przyczyną kłopotów (co bohater odkrywa, rozmawiając z innymi, a więc resocjalizując się) okazuje się żydowska dziewczynka, ukrywana niegdyś na nabytej działce, której dusza najwyraźniej zamieszkała w jego ciele. Żeby się jakoś ratować, bohater usiłuje dowiedzieć się czegoś o przeszłości, co nie podoba się nierozumiejącym tego kolegom. Tymczasem on poznaje mieszkańców miasteczka i krok po kroku dowiaduje się, że ze strachu przed Niemcami chłopi zabili ukrywane żydowskie dzieci i zakopali na działce. Nieustannie też, grzebiąc się w przeszłości, grzebie w ziemi, kopiąc dół (w piaskownicy, w której rozgrywa się spora część akcji), by wydostać i pochować ciało dziewczynki. Ale jak okazuje się w finale, kopie go też dla siebie. Wracają bowiem starzy kompani, którzy nie tolerują takich słabości i postanawiają przywrócić porządek. Reżyserka wyłącza wszystkie światła, zostawiając tylko cmentarne znicze na podmurówce i znajdującego się w wykopanym dole bohatera, do którego podchodzą koledzy, jak to mają w zwyczaju, z pistoletem.

Prosta ballada, ale dobrze skonstruowana i świetnie przełożona na język teatru. Widać wyraźnie, że wejście na jakąś drogę jest zawsze rezygnacją z innej, a to pociąga konsekwencje. W świecie bohaterów spektaklu oznacza na przykład wyrok śmierci za zdradę zasad, którym protagonista dotychczas hołdował. Ryzykowny pomysł obdarzenia mafioso duszą żydowskiego dziecka sprawdził się na scenie, bo został konsekwentnie umotywowany. Skomplikował też i pogłębił obraz świata, wprowadzając duszę, o której dotąd w Laboratorium nie rozmawiano, a która pokrzyżowała bohaterowi plany i zmieniła bieg wydarzeń. Okazało się na przykład, że przeszłość ma wpływ na teraźniejszość i że za winy trzeba zapłacić - czyli że istnieje jakiś porządek moralny. Właśnie ta perspektywa ratuje spektakl, który inaczej ześlizgnąłby się w kicz i żydowską cepelię. Bohater, świadomie czy nie, ponosi ofiarę za to, co zrobiła niegdyś społeczność miasteczka, w tym jego własny dziadek. Mamy więc morał chrześcijański. Ale jest też judaistyczny. Dusza żydowskiej dziewczynki zamieszkała w ciele Polaka, przez co dokonało się pojednanie, więc jest to już, jak by nie patrzeć, polski dybuk. Historia zaś znowu się powtarza, bo zmienił się tylko bohater, a reszta ludzi, jak na razie, pozostała taka sama.

Nasza klasa

W Lublinie odbyło się też czytanie nowej sztuki Tadeusza Słobodzianka. Można było oczekiwać precyzyjnej rekonstrukcji wydarzeń, skoro Jedwabne stało się już hasłem, a jednocześnie jest ciągle przedmiotem sporu. Wciąż nie wiemy, ilu Niemców, a ilu Polaków było zaangażowanych w zbiorowe morderstwo i, co najważniejsze, czy ci ostatni stanowili reprezentację społeczności, czy byli jej marginesem. Ale nawet margines wydaje się istotnym problemem moralnym, skoro pomysł rodzi się w sprzyjających okolicznościach panowania niemieckiej polityki rasowej i niechęci Polaków do Żydów po okresie sowieckiej okupacji.

Jednak "Nasza klasa" nie jest rekonstrukcją. Bazując na wątkach i postaciach autentycznych, dąży do uogólnienia. Można tu rozpoznać elementy biografii prawdziwych mieszkańców Jedwabnego czy Radziłowa, ale postaci dramatu nie mają z nimi wiele wspólnego. Są dziełem autora, subiektywną wizją artysty. Dzięki temu zresztą unika on zarzutów o fałszowanie historii, a dramat staje się tylko hipotezą. Historia uczniów jednej klasy, w której dorastali razem polscy i żydowscy bohaterowie, poprzez sowiecką i niemiecką okupację, a potem powojenne porachunki, doprowadzona zostaje do czasów współczesnych. Kończy się, kiedy umierają ostatni świadkowie mordu, zarazem ostatni uczniowie. W końcowych partiach sztuki przebywająca w domu opieki Rachela ogląda na przemian filmy przyrodnicze i telewizyjne relacje z uroczystości odsłonięcia pomnika w swoim mieście. Dlatego bohaterowie przemawiają tutaj prostym, zunifikowanym językiem, są bowiem ludźmi współczesnymi.

Wydaje się, że autorowi udało się dotknąć ich tajemnicy. Jest nią prostota motywacji, ale także fatalny splot okoliczności historycznych, przerastający ich ludzkie możliwości. Sama katastrofa opowiedziana zostaje jak najzwyklejsza w świecie relacja, a fenomenem tego wydarzenia okazuje się bliskość ofiar i prześladowców. Ale dramat nie skupia się na niej, nie czyni jej cezurą, za sprawą której czas dzieli się na przedtem i potem. Przeciwnie, zdaje się ona znikać z pola widzenia pod naporem nowych zdarzeń i problemów. Słobodzianek pokazuje, jak to, co się stało, zostało wchłonięte przez czas, mimo że uruchomiło sporo konsekwencji. Pokazuje też straszną epokę, w której ludzie byli zbratani ze śmiercią. Liczyli się z tym, że ktoś może zapukać do drzwi z zamiarem morderstwa i że to może być sąsiad. Poza tym, pomysł zbiorowego mordu wyszedł najpewniej od Amtskomendanta, eleganckiego Austriaka w wyprasowanym mundurze, który był w miasteczku namiastką cywilizacji. Kto wie, czy dla respektującego władzę Zygmunta, który jeszcze wiele lat potem nosi taki sam biały szalik jak on, nie stał się wzorem do naśladowania, imponującym, świetnie zorganizowanym idolem, któremu po prostu uległ.

Dramat opowiada historię zwykłych ludzi, którzy nie są bohaterami, starają się tylko przeżyć. Dlatego ich historia nie jest heroiczna. Czasami ktoś wytrzymuje przesłuchanie, ale częściej nie. Co więcej ten, który je wytrzymuje, chwilę potem zabija kolegę, bo podejrzewa go, że donosił. Ludzie sami wymierzają sprawiedliwość i sami bronią się przed innymi. Wojna wskrzesza prawo dżungli, które obowiązuje co najmniej do połowy lat pięćdziesiątych. Szczęśliwie autor nie staje po żadnej ze stron, a tylko pokazuje, jak mogła wyglądać tragedia. Wszyscy bohaterowie wydają się tu godni współczucia. Kiedy los dosięga Zygmunta, a ten załamuje się po stracie własnego dziecka, pojawia się myśl, że zmarnował życie. Kiedy to samo dzieje się z Menachemem, szykujący się na śmierć bohater, który w latach pięćdziesiątych zemścił się na swoich kolegach, zastanawia się, dlaczego zawsze tak się bał. To zapewne ich pierwsze refleksje dotyczące tego, co się zdarzyło, i może właśnie dlatego obaj zostawiają za sobą spaloną ziemię.

W pewnym sensie sztuka Słobodzianka przypomina "Nasze miasto" - byłby to zresztą dobry tytuł, gdyby nie fakt, że jest już zarezerwowany - ze swoją niespieszną narracją prowadzoną przez samych bohaterów i prostymi piosenkami. Tylko tam historia była inna, a ta wydaje się wprost niepojęta w swoim dramatyzmie, a jednocześnie przerażającej prostocie.

Bilans

Jak wygląda bilans Konfrontacji w ich polskiej części zajmującej się antysemityzmem? Dwa spektakle edukacyjne, popularyzujące zagadnienie, a zarazem publicystykę Grossa, sugestywną, ale nie zawsze zgodną z prawdą historyczną, nie w pełni samodzielne, biorące dosłownie warsztatowe nauki, z zastanawiającym obrazem lat okupacji. Udane artystycznie przedstawienie Laboratorium Dramatu, skłaniające do rewizji polsko-żydowskich relacji, ocalone przede wszystkim przez reżyserkę, która wiedziała, jak uniknąć kiczu i przeprowadzić aktorów suchą nogą na drugi brzeg trudnego tematu. Celny spektakl weteranów awangardy teatralnej, zostawiający daleko w tyle przedstawienia kolegów rówieśników, takie jak "Orkiestra" Teatru Albatross ze Szwecji czy "We Save No Lives" z Belgii, szukający historycznych, ale i współczesnych korzeni ksenofobii. Konkurencją dla niego była tylko "Sarmacja" Pawła Huellego w reżyserii Krzysztofa Babickiego, Teatru im. Osterwy w Lublinie, w muzycznej oprawie i z tekstami Jacka Kaczmarskiego, zresztą pokrewna tematycznie, w moim odczuciu najlepszy spektakl Konfrontacji. Sukces Tadeusza Słobodzianka, po latach milczenia prezentującego poruszający dramat, wyważony osąd i dojrzałe podejście do trudnej historii naszej części Europy. Ciekawa sesja z trzema błyskotliwymi referatami o tym, jak postać Żyda odbija się w polskiej literaturze i teatrze, a jak rozwijał się teatr żydowski, z niezwykle istotną wypowiedzią księdza Waszkinela o błędach chrześcijaństwa, tworzącego i rozpowszechniającego przez wieki negatywny wizerunek Żydów i ich religii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji