Artykuły

Na początek "Diabły"

"Diabły z Loudun" w reż. Laco Adamika w Operze Krakowskiej. Pisze Anna Woźniakowska w Dzienniku Polskim.

Nie byłam na oficjalnym otwarciu Opery Krakowskiej. W sobotę, 13 grudnia, wybrałam się do Katowic, by posłuchać ostatniego z cyklu Brahmsowskich koncertów pod dyrekcją Jerzego Semkowa (to był wspaniały Brahms!).

Ominęły mnie wprawdzie inauguracyjne atrakcje, nie widziałam w głównych rolach Ewy Biegas i Artura Rucińskiego, ale znam klasę obojga, więc mogę sądzić, że w pełni sprostali zadaniu. Byłam za to na dwóch kolejnych spektaklach opery Krzysztofa Pendereckiego - na niedzielnym, czyli na drugiej premierze, i poniedziałkowym, szeregowym już spektaklu, oglądanym w większości przez prawdziwych miłośników sztuki operowej (poznawałam twarze), a nie przez oficjalnych, bardzo często przypadkowych widzów i słuchaczy. Nic więc dziwnego, że właśnie w poniedziałek brawa po spektaklu były szczególnie gorące.

Pierwsze dzieło operowe Krzysztofa Pendereckiego muzycznie z pewnością nie należy do najłatwiejszych. Tym niemniej muzyczna warstwa opery w idealny sposób przystaje do przebiegu dramatycznego libretta. Andrzej Straszyński, który "Diabły z Loudun" przygotował muzycznie na krakowskiej scenie i prowadził spektakle, podkreślił olbrzymią ekspresję dzieła, szczególnie w orkiestrze i chórze (świetnie przygotowanym przez Marka Kluzę), tworząc prawdziwy muzyczny dramat. Poruszała też sama inscenizacja dzieła. Laco Adamik podkreślił ponadczasowość tragedii, która przydarzyła się w XVII-wiecznym francuskim miasteczku. Teksty o ludzkiej małości i dążeniu do władzy absolutnej, o łamaniu sumień i wierności swoim przekonaniom, o nienawiści moralnych karłów do jednostek zachowujących niezależność, o pożądaniu prowadzącym do unicestwienia obiektu swoich uczuć, są przecież zawsze aktualne, również w naszych czasach. Poszczególne sceny rozgrywające się w różnych planach dobrze budowały nadchodzącą tragedię, również pewną ascetycznością reżyserską, skupieniem ekspresji, a nie epatowaniem jej wybujałością. Było to szczególnie widoczne w poniedziałek, gdy prawdopodobnie minęły już premierowe emocje i artyści poczuli się pewnie na nowej scenie.

Z reżyserią bardzo dobrze współgrała scenografia Barbary Kędzierskiej oraz kostiumy Magdaleny Kędzierskiej i Pawła Grabarczyka. Kamienna szarość rozjaśniana tylko białymi habitami mniszek i barwnymi sukniami kochanek Grandiera potęgowała uczucie dusznej atmosfery w Loudun i narastanie grozy prowadzące do bardzo dobrze zainscenizowanej sceny śmierci na stosie. W tę atmosferę doskonale wpisali się nie tylko protagoniści.

W oba wieczory w Matkę Joannę wcieliła się Magdalena Barylak, ojcem Urbanem Grandier był Leszek Skrla. Oboje w poniedziałek stworzyli prawdziwe kreacje bogate w psychologiczne niuanse, oboje też byli doskonali wokalnie. Złożoność kreowanych przez siebie postaci ukazali też przeciwnicy Grandiera: Przemysław Firek jako egzorcysta Ojciec Barré i Adam Zdunikowski jako baron de Laubardemont. Śpiewający te partie w niedzielę Janusz Borowicz i Adam Sobierajski byli głosowo dobrzy, ale aktorsko zbyt jednoznaczni. Nieco złowieszczego humoru dostarczali Krzysztof Witkowski i Andrzej Biegun jako lekarz oraz Paweł Szczepanek i Franciszek Makuch jako Aptekarz.

Nie sposób omówić tu wszystkich postaci, powiem więc tylko, że wszyscy starali się należycie zrealizować zamierzenia reżysera i sprostać trudnej materii muzycznej (nie wszyscy, niestety, z sukcesem, exemplum Wiesław Nowak). W sumie powstał spektakl niebanalny, o którym z pewnością będzie się mówić - i to dobrze - w polskim świecie muzycznym. Uważam też, mimo wysłuchanych najróżniejszych zdań na ten temat, iż dobrze wybrano dzieło na otwarcie nowego gmachu Opery Krakowskiej.

A sam gmach? Podoba mi się!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji