Artykuły

Kurtyna poszła w górę

"Diabły z Loudun" w reż. Laco Adamika w Operze Krakowskiej. Pisze Daniel Cichy w Tygodniku Powszechnym.

W nowym gmachu Opery Krakowskiej zabrzmiał gong, kurtyna poszła w górę... Wybór był oczywisty. Pierwszym oklaskiwanym dziełem na nowej scenie Opery Krakowskiej musiała być kompozycja Krzysztofa Pendereckiego. Zdecydowano się na "Diabły z Loudun". I słusznie, bo to jedna z najwspanialszych partytur operowych drugiej połowy XX w., w Krakowie - co dziwi - jeszcze nie wystawiana, o niezwykłej sile muzycznego wyrazu, doskonale skrojonej teatralnej dramaturgii, poruszająca temat trudny, acz ważny i aktualny.

Kanwą dzieła są prawdziwe wydarzenia, które rozegrały się we francuskim Loudun w 1634 r. Oto ksiądz Urban Grandier, kapłan w doktrynie chrześcijańskiej wiary dość pryncypialny, choć intelektualnie samodzielny, lecz w sferze obyczajowej libertyn i moralny konformista, zostaje niesłusznie oskarżony o diabelskie opętanie siostry Joanny, przeoryszy zakonu urszulanek. W sfingowanym procesie, o podłożu bardziej politycznym niż religijnym - Grandier sprzeciwiał się poczynaniom kardynała Richelieu, zostaje skazany na karę śmierci. W obliczu okrutnych tortur i spalenia na stosie doznaje wszelako duchowej przemiany, szczerze się nawraca i wybacza oprawcom.

Laco Adamik, który rzecz na scenę krakowską zaadaptował, balansował na granicy metafory i dosłowności. Z jednej strony chciał się powołać na uniwersalność dzieła, jego arche-typiczne wręcz przesłanie, z drugiej nie potrafił odciąć się od korzeni historycznego pierwowzoru. Ta niemal schizofreniczna wizja opery Pendereckiego objawiła się szczególnie w elementach scenografii. Bo choć reżyser umieścił akcję w osmolonym szambie, ściekowym kanale, z którego wyjść można tylko po metalowych klamrach, nie uciekł od konkretnych scenograficznych atrybutów.

Inscenizacja znakomitej opery Krzysztofa Pendereckiego - na miarę krakowskiej publiczności, ale obiecująco.

I nie mówię tu tylko o jeżdżącej tu i ówdzie wannie, początkowo miejscu erotycznych zabaw ojca Grandier z młodą wdową Ninon, która później - nie wiedzieć czemu - robiła za karczmiany stół, warsztat pracy aptekarza i lekarski gabinet, ale także o kostiumach. Główni bohaterowie przyodziani byli wprawdzie w ubrania z epoki, ale już chór obserwatorów nosił się w garsonkach i garniturach. Czyżby była to odpowiedź na opinię jednego z krytyków, że "Loudun od Kalwarii, lecz także Guerniki, Oświęcimia i Wietnamu dzieli jeden krok, inna scena i kostium"?

Jednak rozpięcie dramatu między XVII a XX wiekiem, owa symultaniczność historycznych czasów nie dezorientowała. Przeciwnie. Utrzymane w czerni i bieli przedstawienie Adamika, z ascetycznie pomyślanym światłem było transparentne w zamyśle, lecz z niebezpiecznie niewielkim marginesem na interpretację widza. Największym wszakże mankamentem inscenizacji była niespiesznie prowadzona narracja. Mimo kilku kulminacji, choćby w teatralnych scenach odprawiania egzorcyzmów, całość sprawiała wrażenie przedstawienia dość statycznego. Powstał spektakl emocjonalnie chłodny, w wyrazie grzeczny, zbyt ugładzony, jakby ekspresyjny potencjał wykonawców specjalnie hamowano. Niewiele było tu namiętności, obecnej w libretcie szaleńczej gry zmysłów, bo trudno za taką uznać pokazanie nagiej piersi podczas erotycznej wizji siostry Joanny, a zdarzenia odmalowywano dość standardowymi aktorskimi chwytami. Szkoda, bo muzyka podpowiada coś zgoła innego, a wyobraźnia kompozytora poszła naprawdę daleko.

Powstała w 1969 r., ledwie trzy lata po premierze słynnej "Pasji wg św. Łukasza", partytura pierwszej opery Pendereckiego pełna jest nowatorskich rozwiązań brzmieniowych. Znaleźć tu można zarówno odwołania do tradycji, chorałowe recytacje, chóralne zaśpiewy, jak i poleganie na wzorach ekspresjonistycz-nej opery oraz wynalazkach awangardy. Stąd sporo w partiach wokalnych rozwiązań na granicy śpiewu i mowy, wiele ekstatycznych westchnień, przeraźliwych krzyków i przenikliwych pisków, a w warstwie instrumentalnych gęstych klasterów i sonorystycznych fajerwerków. To wszystko czyni z dzieła rzecz malowniczą i przekonującą.

Andrzej Straszyński, w ostatnich latach specjalista od oper Pendereckiego, zrobił wiele, aby z orkiestry wykrzesać awangardowego ducha. Dobra była obsada solistów. Błyszczał głosowo Artur Kuciński w roli Grandie-' ra, choć jego postać mogła zostać poprowadzona bardziej subtelnie aktorsko. Początkowo dość spięta Ewa Biegas jako Joanna, pod koniec wieczoru już w pełni pokazała swój talent. W scenach egzorcyzmów dominowała, nierzadko epatowała nieszczęściem i chorobliwą miłością. Zwracały uwagę postaci buffo - Mannoury (Andrzej Biegun) i Adam (Franciszek Makuch). I wreszcie Ojciec Bar-re, w którego wcielił się Przemysław Firek, śpiewak o mocnym głosie, zachwycał nieprzejednaniem i fanatycznym zaślepieniem.

"Diabły..." zostały więc skrojone na miarę krakowskiej publiczności: nieco zaczepnie, umiarkowanie nowocześnie, ale bez ekspe-rymentatorskich udziwnień i w granicach artystycznej tolerancji. Na scenie pojawiła się bowiem kompozycja znakomita, choć dla konserwatywnego melomana z pewnością estetycznie radykalna i w odbiorze trudna. Pod względem muzycznym wykonana jednak sprawnie, a inscenizacyjnie przygotowana w sposób klarowny. Jeśli szefostwo instytucji w następnych miesiącach będzie nie tylko zaspokajać zachowawcze gusta widzów, jak czyniło to do tej pory, ale wyciągnie lekcję z inauguracji i pójdzie krok dalej w poszukiwaniu interesujących wrażeń artystycznych, zespół będzie się rozwijał, a Opera Krakowska będzie miała szansę konkurować z najlepszymi operami w regionie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji