Artykuły

Moje ciało nazywa się Lulu

"Lulu" w reż. Michała Borczucha w Starym Teatrze w Krakowie. Po pokazie na festiwalu Boska Komedia pisze Ania Obolewicz w portalu G-punkt.pl

Najpierw zabrzmiała melodia jak kołysanka, delikatna, wybijana na dzwoneczkach, budząca niepokój i budująca dziwne napięcie. Ten zapowiadający przerażającą historię prolog okazał się błędnym tropem. "Lulu" Franka Wedekinda w reż. Michała Borczucha na festiwalu Boska Komedia w Krakowie.

Lulu (doskonała w tej roli Marta Ojrzyńska) najpierw widzimy na olbrzymim zdjęciu. Klęczy w białym, obcisłym kostiumie, patrzy wielkimi dziecięcymi oczami w stronę widowni i wyciąga do nas rękę w nieokreślonym geście - być może wołania o pomoc, może zwykłej dziecięcej ciekawości. Fotografia jest stałym elementem spektaklu, pojawia się w każdym, nowym domu Lulu, przechodzi przez Paryż, Wiedeń, Londyn. Jest jednocześnie nośnikiem ważnych znaczeń: Lulu to ciało, Lulu to obiekt, na Lulu się patrzy i Lulu się dotyka.

Spektakl Borczucha zbudowany jest z rozdziałów, wyznaczanych poprzez śmierci kolejnych mężczyzn Lulu, z którymi zgrane są (przynajmniej w pierwszej części) kolejne jej "przebieranki". Lulu - bezduszna i zimna - reaguje zawsze w jeden sposób. "Muszę się przebrać" - mówi, po czym wkłada następne stroje, a tym samym wchodzi w następne role, przypisane jednoznacznie kobiecie przez nasza kulturę. Jako partnerka fotografa E. Schwarza (Sebastian Pawlak) ubiera fartuch - ma być przykładną i szczęśliwą żoną. Potem próbuje być jeszcze artystką -piosenkarką, kurtyzaną, celebrity (ze stereotypowym wręcz już symbolem - blond peruką) i zwykłą uliczną kurwą. Żadna z ról nie jest dla Lulu naturalna. Nie mamy wątpliwości, że Lulu ciągle gra, w dodatku gra bez większych problemów, przyzwyczajona do takich zmian, czasami nawet z uśmiechem i entuzjazmem. W końcu to nie Lulu - podmiot. "Moje ciało nazywa się Lulu" - mówi w którymś momencie. I to ciało jest determinantą jej losu od samego początku, kiedy w wieku 7 lat zaczęła się prostytuować. Potem było one przekazywane sobie przez mężczyzn z rąk do rąk. Lulu się na to godziła, spełniając męskie oczekiwania i pragnienia, a z czasem się do tego przyzwyczajając. Lulu ma w sobie coś bardzo dziecięcego - wielkie oczy, filigranową sylwetkę, niewinny uśmiech. Ale Lulu jest też bezwzględną femme fatale, nie widzącą żadnej alternatywy wobec własnej historii. Wszystkie gesty, jakie wykonuje są mechaniczne i pełne jakiegoś zniecierpliwienia czy rezygnacji - Lulu jest taka sama, kiedy ubiera kolejną kreację, uprawia seks czy zabija.

"Lulu" Wedekinda przeraża i przejmuje. Spektakl Borczucha - nie. Jest przemyślany i spójny. Nie ma w nim nic zbędnego - każdy gest, obraz, dźwięk idealnie się wpasowują w reżyserski koncept. Jest w nim coś filmowego. Kiedy ktoś ginie, jego nazwisko wyświetlane jest i skreślane w tle, jakby z listy seryjnego mordercy. Scenografia jest eklektyczna i podzielona na trzy części, stanowiące jednak całość. Po prawej stronie jest pokój z gierkowskimi tapczanami, odsyłającymi do dobrze znanej polskiej rzeczywistości. Pośrodku pusta przestrzeń z wizerunkiem malej Lulu i czerwonymi drzwiami, które są zbyt niskie dla aktorów i przywodzą na myśl domek dla lalek. Po lewej stronie tajemnicza, zakazana przestrzeń, zakryta srebrną zasłoną - to przestrzeń Lulu: tu się robi jej zdjęcia, tu spotyka się z klientami, tu też jest kiczowaty, pełen kwiatów, zdjęć i kolorów ołtarzyk, przywołujący na myśl miejsca "kultu" gwiazd popkultury, w estetyce zaś coś latynoskiego. Kolorystyka i malowniczość spektaklu, świetne kostiumy i przyciemnione w drugiej części oświetlenie mają w sobie coś z wczesnych filmów Almodovara. Reżyser w ogóle sprawnie żongluje różnymi kulturowymi nawiązaniami, np. do Goethego czy Queen.

Formalnie - wydaje się więc bez zarzutów. Cenię tę "Lulu" za reżyserską konsekwencję. Czegoś mi jednak przez cały spektakl brakuje. Konwencja jest klarowna i spójna - reżyser buduje sztuczny świat i nie nadaje mu znamion przerysowanego realizmu. Nadaje mu za to znamiona farsowości, momentami przesadnej. "Lulu" to dla mnie tekst przejmujący i traumatyczny - nie tylko osobiście (jako dla odbiorcy - kobiety), ale też kulturowo. "Lulu" jest o pedofilii, istoty płci dla naszej podmiotowości i kulturowym problemie kobiecości w patriarchalnym, fallocentrycznym świecie. Pierwszy problem jest w intrygujący sposób zaznaczony - w chorej, toksycznej, opartej na dziwnej zasadzie zależności relacji Lulu z ojcem (Jacek Romanowski) oraz Schoningiem (Roman Gancarczyk), ale przede wszystkim w obecności na scenie dzieci, które mimo, że nie odgrywają większego znaczenia w warstwie fabularnej, to są bezsprzecznie wpisane w ten przerażający świat męskiej dominacji, akcji EXTRA VIRGIN idących w gorę i sprowadzania wszystkiego do seksualnego zaspokojenia się i pieniędzy.

Już Michel Foucault, a po nim wielu filozofów i reprezentantki tzw. feminizmu korporalnego (m.in. Elizabeth Grosz), mówili o tym, że ciało jest inskrypcją, zapisem kulturowym, że jest determinowane przez kulturę, w jakim się rodzi, ale także, że determinuje człowieka jako podmiot, ma kluczowe znaczenie dla naszej tożsamości. To bezwolne i totalne uwikłanie płci w kulturę jest źródłem traumy. Głównie dla kobiet, które w opartej na dualistycznym widzeniu świata, zaczerpniętym z Platona, a potem ukształtowanym przez Kartezjusza, kulturze, należą do sfery zakazanej, emocjonalnej, niezrozumiałej i brudnej. Kobiecość to Inność. Kobiecość to również (idąc tropem Freuda) doświadczenie Braku. I Traumy. Kobiecość jest w "Lulu" jak i całej kulturze ujarzmiana.

U Borczucha, owszem, płeć i seksualność determinują cały sceniczny świat, historię. Jednak brak tu traumy. Kobiecość i jej zależność od męskiego spojrzenia oraz pragnienia przejawiają się w zmianie ról Lulu i zaspokajaniu przez nią kolejnych kochanków bez większego sprzeciwu. W zabiegu "przebieranek" wyznaczających kolejne role kobiety - nie ma nic odkrywczego. Widzieliśmy go już wiele razy zarówno na scenie jak i na ekranie. Marta Ojrzyńska doskonale gra demoniczną kobietę, wykonującą to, do czego była przyzwyczajona od dzieciństwa. Gdzieś jednak gubi się zarówno przerażająca przyczyna tej całej historii, jak i jej efekt. Problematyka spektaklu jest wyraźna, ale nie jest pogłębiona. Wszystko jest tu do bólu dosłowne, plastikowe, zabawkowe, nazbyt śmieszne momentami. Ostatnia scena, z doskonałą Joanną Drozdą w roli Kuby Rozpruwacza, jest surrealistyczna, w swym absurdzie nie śmieszy, ale przeraża. Podobnie jak rozpaczliwy monolog - wyznanie miłości do Lulu, hrabianki Geschwitz (świetnie zagrany przez Dorotę Segdę), która jest tak żałosna, że aż przejmuje. Ta groteskowo-surrealistyczna konwencja bardziej mi pasuje do "Lulu" niż pełna gagów, często irytujących naturalizmem i efekciarstwem (tryskająca krew, głośne wymiotowanie), farsa

Dla mnie historia "Lulu" to tragedia. Spektakl Borczucha balansuje na krawędzi tragedii i komedii, zbyt często przechodząc na tę drugą stronę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji