Mrożek bardzo smutny
"Emigranci" to sztuka o potrzebie wolności, o potrzebie rozporządzania sobą, słuchania siebie. Albo jeszcze inaczej: o różnych twarzach wolności i różnych obliczach niewolnictwa. "Bohaterami" tej sztuki są dwaj ludzie, całkowicie różni pod względem charakteru, usposobienia, wykształcenia, rodowodu społecznego. Jeden jest inteligentem, pisarzem niewydarzonym, któremu marzy się książka o idealnym niewolniku, którą zadziwi świat. Uważa, że ma wszystkie dane, aby napisać taką książkę. "Powiedziałem sobie: nie mamy nic, ale mamy niewolnictwo. Ono jest naszym skarbem. Cóż inni wiedzą na ten temat? Ci tutaj? Napisali już wszystko, przeczytali już wszystko, ale o najważniejszym nie wiedzą nic. Cała literatura o niewolnictwie jest albo fałszywa, albo od rzeczy. Pisana albo przez misjonarzy, albo przez wyzwoleńców, albo w najlepszym wypadku przez niewolników tęskniących do wolności, czyli już nie całkiem niewolników. Co oni wiedzą o niewolnictwie integralnym, takim, które jest zwrócone samo ku sobie, zamknięte w sobie, bez żadnych pokus transcendentalności? Co samo sobą się żywi. Co oni wiedzą o radościach i smutkach niewolnika, o niewolniczych misteriach, wierzeniach i obyczajach. O niewolniczej filozofii, kosmogonii, matematyce... Nic nie wiedzą, a ja wiem wszystko. I o tym wszystkim postanowiłem napisać". Ale ta książka nie zostanie napisana. Najpierw kiedy był jeszcze tam, ze strachu. Potem, kiedy już nie był tam z braku przykładu. Okazało się, że idealny niewolnik nie istnieje.
Drugi jest przeciwieństwem pierwszego. Prostacki, wewnętrznie nieskomplikowany, rzadko zastanawiający się nad własnym losem i swoim miejscem w świecie. Pracuje jak wół roboczy. Ma dobry apetyt i dobry sen. Co łączy z sobą tych dwu tak różnych ludzi? Pokój, który wynajęli razem, by było taniej? Wspólnie wypite herbaty i wspólnie wypalone papierosy? To co porzucili, czy to, z czym się nie zrośli? Jeden jest emigrantem politycznym, drugi - zarobkowym. Nieważne, jakie noszą imiona, skąd przyszli i gdzie się zatrzymali. Nawet co robią. Ważne są może cele, a także powody i przyczyny ich emigracji. Wyraźny cel ma tylko jeden (XX) - emigrant zarobkowy. Uskładać na mały domek z ogrodem, powrócić do swojej wsi, wyprawić huczne przyjęcie dla przyjaciół, sąsiadów, zadziwić wszystkich obfitością dóbr posiadanych. Można to nazwać niewolą chciwości, a można także inaczej. Choć AA i XX gardzą sobą nawzajem, są sobie potrzebni, Najczęściej, by sobie zwyczajnie pogadać, przywołać znajome pejzaże. Przeciwieństwa się przyciągają. Niższe tęskni za wyższym, a wyższe pożąda niższe, tak, jak to się dzieje w świecie Gombrowiczowskim. Wyższe karłowacieje bez niższego, a niższe nie może się rozwijać bez wyższego. Mózg potrzebuje ramienia, a ramię mózgu. Pan - chama, a cham - pana.
"Emigranci", to sztuka na dwie role. Wajda obsadza je aktorami o kontrastowych warunkach. Jerzy Stuhr (AA) jest drobny, szczupły, nerwowy. Jerzy Bińczycki (XX) - wysoki, barczysty, trochę przyciężki. AA z wyglądu typowy inteligent z wszystkimi jego wadami - fizycznym niedołęstwem i wewnętrzną nadwrażliwością, XX - sama siła, żywioł i dzikość natury. AA - przekarmiony duchowo astenik, układający mądre sylogizmy, a właściwie powtarzający modne klisze z intelektualnej gwary (Mrożek stworzył wyborny pastisz tego języka, parodiując go równocześnie). XX - czysty okaz pyknika, myślącego więcej o nie wypitym "pifku" i nie zjedzonym żarciu niż o problemach egzystencjalnych. W tym aktorskim koncercie na dwie osoby a jeden instrument są fragmenty grane forte i piano, vivace i moderato, w tonacji przeważnie smutnej. Obaj wykonawcy są świetni w momentuch nacierania na siebie, walki na słowa i na siekierę. AA - histeryczny i ironiczny przez nadmiar świadomości, XX - groźny jakąś pierwotną siłą, która kiedy wybucha, niszczy wszystko. Zostawią po sobie tylko drzazgi.
Scenografię do "Emigrantów" projektowała Krystyna Zachwatowicz, akcentując bylejakość i przygodność egzystencji emigrackiej doli XX i AA. Ściany pokoju, który zajmują, są szare i brudne, oplecione mnóstwem rur kanalizacyjnych, przewodów i kabli. Sprzęty brzydkie, tandetne, nadające się na śmietnik.
Sztukę Mrożka rozgrywa Wajda jak film. Sceniczny obraz jest jakby odbity na ekranie i na ekranie uwięziony. Nie ma kurtyny, a tylko przeźroczysta zasłona, biała jak pole, na które rzuca się z projektora obrazy. Ten sztuczny ekran przez cały czas trwania spektaklu oddziela scenę od widowni, aktorów od widzów. Wszystko rozgrywa się jakby w zamkniętej klatce, pozbawionej komunikacji z tym, co się dzieje poza nią. Część obrazów ukazuje się w ostrym świetle, a część w półmroku, jakby przysłonięta lekką mgłą i rozmazana.
Finał spektaklu zanurzony jest w mroku. Sceną wypełnia ciemność. Słychać na przemian spokojne miarowe chrapanie i rozdzierający szloch. Płacz, który jest skargą i błaganiem, lamentem nad grozą życia, którego nie można już dźwignąć i błaganiem o lepszy, bardziej ludzki świat, w którym "praca da chleb, a prawo wolność, bo wolność będzie prawem, a prawo wolnością".
Piękny i bardzo dramatyczny spektakl, jakiego dawno nie było w Krakowie.