Artykuły

Fajny zastrzyk

- Proszę na mnie spojrzeć: czyż nie jestem charakterystycznym aktorem? Wysoki, chudy, z wydatnym nosem. Zdaję sobie sprawę, że mój wygląd budzi jakieś emocje i OK, będę to wykorzystywał. Choć wiem, że na role pierwszoplanowe raczej nie mam co liczyć - mówi RAFAŁ RUTKOWSKI, aktor Teatru Montownia w Warszawie.

Rafał Rutkowski, sprzedawca z Castoramy mówi o reklamie, teatrze, o beznogich harcerzach, o wojskowym teście na geja, bananie i Monthy Phytonie.

"Puls Biznesu": Nicolas Cage polskiej reklamy, w czerwonym kabriolecie. Zimny łokieć, klasa sunglasy. I to dzięki posadzie sprzedawcy w supermarkecie?

Rafał Rutkowski: Mojej żonie najbardziej podoba się kabriolet I ten epizod. Nie ukrywam, fajny. Ale rola sprzedawcy w Castoramie sielska nie była. Siedział pan kiedyś od osiemnastej do szóstej rano w markecie budowlanym, wśród półek ze śrubkami, prostownikami i ceramicznymi klozetami? A ja musiałem, nagrywając cztery spoty. Część zdjęć kręciliśmy w czasie otwarcia sklepu, więc wprzerwach chodziłem sobie w stroju sprzedawcy między półkami, a ludzie co chwila podchodzili i pytali, czy nie wiem, gdzie są widiowe wiertła ósemki, czy rurki piątki. Początkowo tłumaczyłem, że tu nie pracuję, ale ile można W końcu zacząłem udzielać informacji, z nudów. Praca łatwa nie była. Każdy spot Castoramy trwał 15 sekund. Aktor ma 13 sekund na zrobienie tego jednego numeru, nie ma cięć, montażu. Jest jedno ujęcie i linia [zdanie reklamowe wypowiadane przez narratora w stylu: Castorama. Jest taka i taka, red.] Jak w 12. sekundzie coś schrzanię, wszystko trzeba kręcić od nowa. Nigdy nie przypuszczałem, że najważniejszym atrybutem reżysera reklam jest stoper.

Pot lał się strumieniami, w powietrzu latały przekleństwa i po godzinie miał pan już dosyć?

- Zależy. W jednym ze spotów gram heavymetalowca. Po 52. dublu miałem glos jak gość z Metalliki. Wtedy się zawiesiłem, powiedziałem stop, więcej odcieni metalowca ze mnie nie wyciągniecie. Bo tu trzeba iść na maksa, nie ma co ściemniać. No i tak zostało. Generalnie, robiliśmy po 30 dubli każdej reklamy. Jakieś półtorej godziny na jedną. Największych problemów spodziewałem się w spocie z raperem, bo nigdy wcześniej nie rapowałem. Tymczasem jakoś od razu złapałem dobry filling i w rezultacie był to jeden z najszybszych spotów. Potem kilku zawodowych muzyków powiedziało mi: szacunek. Kręciliśmy też fajną reklamę z rabinem, wktórej z charakterystycznym akcentem przekonuję klienta w pejsach do zakupu śrubek. Ale na wizję nie trafił. A szkoda. Generalnie chapeau bas dla copywriterów. Mnie takie rzeczy - z duszą Monty Pythona, wszystko, co jest odwrotne - bawią i śmieszą.

Nas w PB intryguje głównie kasa...

- Żadne tam fajerwerki. Znajomi mówili, że w Ameryce za takie reklamy miałbym dom z basenem, propozycje ról kinowych, a z kranu w łazience leciałby szampan. WPolsce, z racji tego, że figuruję w kategorii "aktor nieznany", dostawałem dotychczas niewielkie pieniądze w porównaniu z kolegami z zagranicy. Serio. Ale taki jednorazowy strzał jest cudowny. Poza tym, dwa razy byłem na Majorce a kręcąc spot z kabrioletem pierwszy raz w życiu zobaczyłem Sandomierz. Generalnie, to taki fajny zastrzyk pieniędzy, za który mogę spłacić część kredytu i podreperować budżet aktora niezależnego, który ma dość drogie hobby.

O nim za chwilę. Raz gra pan komandosa, złodzieja i celnika, innym razem kelnera, wodzireja lub fryzjera. Był pan agentem Lolkiem, urzędnikiem PKO i ministrem skarbu. W reklamach Castoramy jednego dnia mówi pan językiem kibica, profesora, polityka, metalowca i hiphopowca. Gra pan w filmach, gdzie palce wykręca się w imadle, a krew się leje z nosa ("Kryminalni", "Dziki", "Oficer"), innym razem w sentymentalnych komediach typu "Lejdis", "Kochaj i tańcz" czy "Tylko miłość".

- Z prostego powodu: mój ryj jest charakterystyczny. Proszę na mnie spojrzeć: czyż nie jestem charakterystycznym aktorem? Wysoki, chudy, z wydatnym nosem. Zdaję sobie sprawę, że mój wygląd budzi jakieś emocje i OK, będę to wykorzystywał. Choć wiem, że na role pierwszoplanowe raczej nie mam co liczyć. Nie tylko dlatego, że robimy mało filmów. Na razie panuje moda na twarze, które reżyserzy mogą lepić. Moją twarz trudno ulepić, bo sama w sobie jest już charakterystycznym znakiem. Trudno mi zagrać nikogo, dajmy na to Józefa K. z Franza Kafki. Warsztat i wszystko, co wiem o aktorstwie, wynoszę z teatru. Wojciech Pszoniak opowiadał nam, że nigdy nie zagrałby dobrze Dantona u Wajdy, gdyby wcześniej nie zrobił tej roli w teatrze. Miałem to szczęście, że od 12 lat mogłem dojrzewać w teatrze.

Najfajniejsza z ról?

- Chyba kucharza Rolmopsa w filmie "Funio Szefunio i reszta", polskiej superprodukcji, która niedługo wejdzie do kin. Mogłem robić to, co uwielbiam, wyjść poza szablon i trochę poszaleć. Sfrustrowany kucharz z wielkiego hotelu, zdegradowany do funkcji kucharza w przedszkolu. Człowiek z klasą i wielkimi ambicjami, który musi gotować klopsiki dla dzieci I na dodatek ma fobię na punkcie bakterii.

Po liczbie i różnorodności ról mniemam, że mógłby pan zagrać nawet kawałek sosnowego pieńka?

- Ilu Rutków mieści się w jednym Rutkowskim? Tylu, ilu ludzi mieści się w jednym Polaku. A proszę mi wierzyć: Polska "To nie jest kraj dla wielkich ludzi".

I tak sprytnie przeszliśmy do wspomnianego hobby i beznogich harcerzy, czyli teatru Montownia i bitowego spektaklu o niecodziennej formule.

- 12 lat temu z Adamem Krawczukiem i Maciejem Wierzbickim, później dołączył do nas Marcin Perchuć, założyliśmy własny teatr Montownia. Sami sobie dawaliśmy pracę, sami sobie wymyślaliśmy rolę. W jednym spektaklu możemy wcielić się w wiele postaci. Najpierw zrobiliśmy to w sztuce "Kamienie w kieszeniach". Z Maćkiem Wierzbickim zagraliśmy wszystkie role, począwszy od dzieci i kobiet, a na tłumie statystów kończąc. I to przydało się później przy moim one man show "To nie jest kraj dla wielkich ludzi".

Który tryska absurdalnym dowcipem.

- Prywatnie uwielbiam opowiadać dowcipy. Postanowiłem jakoś skanalizować to opowiadanie anegdot, połączyć zawód z tym, co lubię.

O waszych spektaklach mówi się, że są rodzajem stand-up comedy.

- To rodzaj spotkania i rozmowy jednego człowieka z widownią. Rozmowa musi być dowcipna, żeby rozbawić setkę ludzi. A to niełatwe. Żart, satyra nie mogą być banalne, o skórce banana, lecz muszą dawać do myślenia, wzbudzać śmiech, a zaraz po nim refleksję.

Niektóre żarty mogą wręcz szokować, jak choćby te z beznogimi harcerzami z zastępu Węży czy skecz o kapralu szukającym gejów. W swoim one man show gram postać cynicznego pseudoartysty, który zakłada teatr i opowiada przyszłym sponsorom i widowni o tym, jak ten teatr będzie wyglądał. Jednym z argumentów, że ma to być teatr dla wszystkich, jest współpraca z harcerzami bez nóg z zastępu Węży. To jest ten rodzaj absurdalnego żartu, który uwielbiam. A tak naprawdę wyśmiewam dyskryminację niepełnosprawnych, a także- oswajam z problemem, jakim bywa kontakt z takimi ludźmi. Bo humor, poza walorem rozrywkowym, jest ważną bronią. A skoro o broni... Zawsze śmieszyła mnie homofobia, W moim skeczu kapral na komisji poborowej wpierwprzekonuje, że w wojsku jest fajnie, bo w razie śmierci rodzina będzie miała wypasiony pogrzeb. Trochę czarnego humoru. Potem zapowiada, że wyeliminuje gejów z armii, opowiada, jak ich rozpoznaje, po czym przyznaje się, że sam nim jest. Wiem, to przegięcie, ale budzi śmiech. Zwłaszcza u kobiet.

Żart to broń.

- Jasne, w walce ze słabościami i głupotą. W Polsce szczególnie groźna, bo wciąż mamy w sobie za mało dystansu i autoironii.

W swoim one man show czy w niektórych reklamach często wychodzi pan na kompletnego durnia.

- Ale ludzi to bawi. Zawsze bawiło. Pod płaszczykiem dowcipu przemycam ważne sprawy.

Dlatego uwielbia pan Monthy Phytona?

- Tak, bo w sposób inteligentny, nieprostacki obnażali głupotę mediów, polityków, angielskiego społeczeństwa, przez grę skojarzeń, którą uwielbiam. Tych facetów po Harwardzie i Oxfordzie nie bawiły żarty o bananie.

Ależ oni zrobili genialny żart o bananie!

- Ale to był żart z głupich żartów, wyższy poziom abstrakcji, na który i ja próbuję się wdrapać.

Wiem, że ma pan marzenie. Ekscentryczne nieco.

- To kinowa reklama naszego teatru Montownia. Czterej aktorzy Montowni, przebrani w piękne stroje szekspirowskie, w rajtuzach i kryzach, wchodzą na scenę z siekierami i łomami po czym rozwalają najnowszy model lambor-ghini. Takie baletowe rozwalanie samochodu. A gdy z eleganckiego auta zostałby wrak, pięknie byśmy się ukłonili i pojawiłby się napis: "Montownia. Teatr inny niż wszystkie". Co mi się ostatnio przyśniło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji