Artykuły

Mrożek i Wajda

Pierwszym odruchem było - cofnięcie się. To chyba nie tutaj... Przedstawienie idzie widocznie na dużej scenie, a Teatr Kameralny wypożyczo­no na "mocne ude­rzenie". Ale natychmiast przyszła refleksja: widocznie już u wejścia rozpoczyna się - teatralny spektakl. Atmosfera ulicy, Zachodu. Jaskrawe migające światła, głośna muzyka, wielkie kolorowe malunki. Na sali - ciąg dalszy. Przez pseudo-kinowy ekran przebiegają reklamy: wytworne koniaki, papierosy, piękne wozy, biżuteria. Za chwilę reklamy zastą­pią napisy: Jerzy Bińczycki i Jerzy Stuhr prezentują sztukę w oprawie scenograficznej Krystyny Zachwatowicz i reżyserii Andrzeja Wajdy - "Emigranci" Sławomira Mrożka. "Emigranci".

Rozchyla się kurtyna, w pluszowych ramach ekranu pozostaje deli­katna, tiulowa zasłona, przysłania scenę niby mgła, niby łzy... W tych pluszowych ramach, za tą przezro­czystą bielą przyjdzie oglądać cały spektakl: rozmowę dwóch bohate­rów. Emigrantów.

Nie mają nazwisk tylko matema­tyczne kryptonimy: XX, AA. Nie­ważny jest ich wiek, zawód; niewia­domy dokładny czas, nawet kraj, w którym toczy się akcja (rozlegająca się w pewnym momencie melodia niemieckiej kolędy sugeruje obszar tego języka). Istotny, jest jedynie fakt, że są Polakami: Polakami na obczyźnie.

Określenie: toczy się akcja - nie jest zbyt precyzyjne. Nie ma tu wła­ściwie akcji. Choć napięcie drama­tyczne rośnie, choć dojdzie do punk­tu kulminacyjnego, o tradycyjnym "dzianiu się" scenicznym mowy być nie może. Akcja rozwija się nie obok bohaterów, nie poprzez nich, ale - w nich samych. A więc dramat psy­chologiczny. Jak najbardziej, ale nie tylko. Zarazem sztuką o wielkim ła­dunku społecznym, politycznym, fi­lozoficznym. Sztuka aktualna zawsze i wszędzie. I równocześnie sztuka bardzo polska, bardzo narodowa, mo­mentami przywodząca wręcz na pa­mięć "Latarników" czy "Balcerów", a w finale może i samo "Wesele"... I w tej uniwersalności, a zarazem polskości jej siła, jej wartość naj­większa. Dla teatru i dla autora. Krytycy uznają "Emigrantów" za największe osiągnięcie Mrożka po "Tangu". I tak jest istotnie, bo autor "Policjantów" - po latach szuka­nia, błądzenia jakby trochę po omac­ku - powrócił znowu do ojczystego tematu, do naszych, rodzimych pro­blemów.

Oto dwójka polskich emigrantów - jeden "zarobkowy", drugi "polityczny". Zamieszkują ponurą piwniczną norę pod schodami, bez okien, za to obficie wyposażoną we wszelakiego rodzaju rury. Do pokoju dochodzą więc odgłosy życia całej kamienicy; nie przedostają się żadne odgłosy z zewnątrz, z ulicy, z miasta. Są sami, zdani na siebie - niczym u Sartre'a w "Przy drzwiach zamkniętych". Ludzkie piekło. Choć mogą stąd wyjść - XX pracuje za­robkowo, a wieczorami szuka roz­rywki w wędrówkach po ruchliwym dworcu - całe ich życie, inaczej: całe ich bytowanie, trwanie (bo obaj zgadzają się na to, że to nie jest ży­cie...) ogranicza się do wspólnych rozmów, do wspólnych sporów. Roz­mów i sporów dość żałosnych, bo o czym rozprawiać może inteligent-intelektualista z prostym, prostackim chłopkiem, pracującym przy zakła­daniu kanalizacji?... Ale rozmawiają po polsku i - choć często sami so­bie z tego sprawy nie zdają - o Pol­sce. Tu i wspomnienie o muchach, lepach, brzęczących bąkach staje się wyrazem tęsknoty i - miłości. Miłości, od której się uciekło i któ­rej nie może się zapomnieć, mimo że się tego bardzo pragnie. I miłości, do której się nie powróci. Nawet XX, który opuścił kraj po to, by się dorobić, wrócić, wystawić dom i opływać wraz z rodziną w dostatki, tak zabrnąl w zarobkowanie, w gro­madzenie pieniędzy, w skąpstwo i chciwość, że te pieniądze, żądza za­robku trzymać go tu będą do końca. I oto bohaterzy "Emigrantów" oka­zują się tragiczniejsi od beckettowskich postaci z "Czekając na Godota". Tamci czekali, ci nie mają ju­tra, nie mają na co czekać.

Skoro Andrzej Wajda zdecydował sie na realizację tak nietypowej dla swej reżyserskiej sztuki pozycji - kameralnej, wewnętrznej, bez możli­wości "teatralnego" wyżycia się - zrozumiałe, że dojrzał w "Emigran­tach" ważkie, głębokie treści, może nie należycie, nie w pełni wydobyte przez dotychczasowe inscenizacje. Bo nowa Mrożkowa sztuka z miejsca podbiła teatr. Nie tylko w kraju. Są­dząc po recenzjach, krakowskie przedstawienie jest najgłębsze, naj­tragiczniejsze. Nieco szokująco brzmi to stwierdzenie wobec faktu, że w czasie spektaklu na sali raz po raz słychać wybuchy śmiechu. Nic w tym dziwnego. Pamię­tamy, że na "Tangu" śmieliś­my się nawet z katafalku i umierającej babci. Tu śmiejemy się z samobójczych przygotowań bo­hatera z pętlą na szyi... Typowy "mrożkowy" humor i "mrożkowa" ironia w "Emigrantach" zwielokrot­niły się. Zwielokrotnił się też, przy­brał na sile - śmiech. Ale śmiech przez łzy. Śmiech, który w sztuce i w spektaklu prowadzi do ponurego akordu: rozdzierającego szlochu AA. O czym więc rzecz cała? Czy tylko o nostalgii za krajem? Nie tylko. Przede wszystkim o - wolności. I o - niewolnictwie. Tak­że wolności twórczej, także niewol­nictwie wobec rzeczy. Dla AA przy­kładem niewolnika doskonałego jest właśnie XX, duchowy więzień rze­czy, pieniędzy, zarobków. On staje się tedy przedmiotem jego obserwa­cji, myślowych dociekań, on pozwo­li mu wreszcie na napisanie studium o niewolnictwie doskonałym. Ale oto zrozpaczony rzuceniem mu prawdy w oczy XX drze uciułane pieniądze, przeżywa chwile wyzwolenia z wła­snej niewoli. Naukowo-pisarskie pla­ny XX biorą w łeb. Z kolei on drze swe manuskrypty. Nie ma doskonałego niewolnictwa, nie ma absolut­nej wolności. Pozostaje ponure, smu­tne, tragiczne życie-bycie. Na ob­czyźnie, gdzie marzyło się o "rozpo­starciu skrzydeł", a gdzie wegetuje się bez radości, bez nadziei, w nie­nawiści do świata i - do siebie.

Krakowscy wykonawcy dwuosobo­wej sztuki Mrożka: Jerzy Bińczycki i Jerzy Stuhr dają koncert dojrzałe­go aktorstwa. XX tworzy bardzo au­tentyczną postać prostaka sympaty­cznego, niby duże dziecko zagubio­nego w wielkim świecie, w wielkich problemach, w wielkich słowach swego współlokatora. Naiwność jego myślenia, jego rozmów graniczy nie­kiedy niemal z...surrealizmem. Do­skonale wydobywa Bińczycki te za­skakujące pointy słowne. Jerzy Stuhr gra typowego neurastenika (osobi­ście bardziej odpowiadałby mi boha­ter nieco starszy, bardziej doświad­czony życiowo - ale przecież w tej sztuce wiek nie jest ważny): niektó­re monologi wygłasza wręcz w wa­riackim tempie, krzycząc, pieniąc się. Drobny, ruchliwy, jest także fizycz­nie przeciwstawieniem masywnego, potężnego XX. Obaj aktorzy tworzą silne indywidualności, a to w tej dwuosobowej, wieloznacznej sztuce jest nieodzowne.

Gdy - ze szlochem AA w uszach - wychodzimy z teatru, nie ma już świateł, muzyki, reklam. Jest wokół cicho i ciemno. Tylko w teatral­nych witrynach zamiast normalnych zdjęć z bieżącego repertuaru wid­nieją kolorowe prospekty. Reklama! Jak olbrzymimi literami zabłysło przed spektaklem na ekranie nazwi­sko Sławomira Mrożka! A przecież to w tym samym teatrze przed 20 laty nie przyjęto jego pierwszej sztuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji