Artykuły

Operowy wyludniacz

NIEZWYKLE AKTUALNE STAJE się po ostatniej premierze w łódzkim Teatrze Wielkim pytanie zadane kiedyś przez Andrzeja Hausbrandta: "Co zrobić, by gorszy teatr nie rodził gorszego widza, który z kolei zacznie się domagać jeszcze gorszego teatru?" Pytanie to zresztą staje się aktualne nie tylko z okazji wystawienia widowiska baletowego do muzyki zespołu tzw. młodej generaacji - "Republiki", którym zadziwił ostatnio jeden z najlepszych teatrów operowych w kraju, ale i z racji zdarzających się tu i ówdzie podobnych niewypałów "w twórczości profesjonalnych przecież twórców i pod dyrekcją doświadczonych menedżerów.

Gdyby dojrzały widz miał oceniać spektakl "Republika - rzecz publiczna", o którym mowa, w kategoriach przyjętych zwyczajowo, uznałby, iż jedynym motywem jego wystawienia były albo chęć przypodobania się młodzieży, albo konieczność zmniejszenia dotacji do działalności teatru. Widowisko 3-częściowe, do którego napisali scenariusz (na motywach opowiadania Becketta "Wyludniacz") Ewa Wycichowska (także choreograf), Wojciech Maciejewski i Jacek Skalski, oprócz jednego wyrazistego elementu (ogłuszającej muzyki) pozbawione jest dostatecznie czytelnej idei. I nie można tego rozmydlenia warstwy treściowej tłumaczyć brakiem jednoznaczności prozy Becketta. Ubiegłoroczne występy francuskiego Ballet Theatre de L'arche z Creteil były dowodem na to, że można przełożyć literaturę tego autora na język ruchu, nie zatracając przy tym czytelności idei.

Kiedyś amerykański dramaturg William Ingę powiedział: "(...) ostatecznie mają prawo i chcą wiedzieć więcej po przedstawieniu wszyscy: i aktorzy i widzowie". Trudno ocenić w przypadku tego przedstawienia, czy aktorzy byli tymi wtajemniczonymi: jedno natomiast jest pewne - niewiele skorzystali widzowie; bywalcy stracili zdrowie, nowicjusze upoili się widokiem i muzyką swoich idoli. W najczytelniejszym akcie pierwszym, rozwleczonym niepotrzebnie, tak jak i pozostałe, twórcy scenariusza skoncentrowali się na powstawaniu i rozwoju życia społecznego. W ogromnej, obracającej się klatce, niczym w więzieniu, spoczywają nieruchomo skulone postacie. Paradujący początkowo na zewnątrz, później wewnątrz klatki, ubrany w punkowski, ale przypominający faszystowski ubiór Obserwator (stwórca? reżyser?) masę tę uczłowiecza, ucząc najpierw miłości, później - przemocy. Powoli zbiorowisko staje się społecznością z aparatem władzy (dyktatura jednostki). Ludzie jednak pragną demokracji - obalają dyktatora, obnosząc wielką literę "V" utworzoną z drabiny władzy. Od tej chwili rządzić może każdy, każdy też sięga wierzchołka drabiny. W tym trzecim akcie członkowie zespołu, jednocześnie i aktorzy przedstawienia, koncertowali na proscenium ściśle obudowanym aparaturą nagłaśniającą. Co to znaczy w teatrze operowym, budowanym z troską o dobrą akustykę - tłumaczyć nie trzeba. Na całym parterze i amfiteatrze, a zapewne i na balkonie, drgały fotele - rezonans, nie do wytrzymania zwłaszcza przy niskich dźwiękach, powodował masowe ucieczki z widowni - na sali pozostali jedynie fani zespołu, recenzenci i Ci, którzy mieli jeszcze nadzieję, że coś się zmieni. Ale im dalej, tym było gorzej. W akcie drugim, ukazującym chaos wśród zbudowanego wcześniej porządku, nie ma dostatecznie jasnej fabuły, cała ta część nuży monotonią muzyki i choreografii. Zdecydowanie robione "pod publiczkę" są bardzonaiwne rozwiązania inscenizacyjne - zawieszeni nad sceną, na tle samolocików, co to pewnie zaraz spuszczą bomby, członkowie "Republiki" czytają zawzięcie jakieś pisma. Nawet jeśli te tanie efekty miały za zadanie przyciągać widza, to trudno pochwalić tak zrealizowany ów chlubny zamiar. Trochę lepiej w porównaniu z tym aktem wypadła część trzecia, w której pojawia się problem dwóch światów, dwóch estetyk - na tle stechnicyzowanej rzeczywistości ukazuje się na moment inna epoka - E. Wycichowska i T. Łukaszyński tańczą promieniujące spokojem, ciepłem i harmonią "Adagio" Albinioniego. Piękny obraz (a zarazem fatalne, charczące nagranie - czyżby miało wykazać wyższość muzyki "Republiki"?) znika jak halucynacja, a dwójka Obserwatorów oślepia widownię reflektorami w poszukiwaniu tego, czego sami nie umieli czy nie chcą stworzyć.

Analizując przedstawienie w kategoriach literackich, dramaturgicznych, choreograficznych i muzycznych należałoby najpierw odpowiedzieć sobie, jakie funkcje miało ono spełniać: wychowawczo-poznawcze? rozrywkowe? kathartyczne? Ostatnich nie mogło być z powodu przejrzystego posłania. Pierwsze również zostało zniweczone prze takie ustawienie idei, z której nic nie wynika. Poznawcze? - choreografia, muzyka, pomysły realizatorskie są banalne i moe wnoszą do kultury żadnych trwałych i liczących się wartości. Najprawdopodobniej chodziło tu o funkcje czysto rozrywkowe oparte na popularności określonego typu muzyki. Dyrektor Teatru Wielkiego, Sławomir Pietras, w programie, którego nie było (wydrukowany został z błędami i "Łódzka Estrada", jako współorganizator nie rozprowadziła go na I premierze) pisze: "Usiądź wygodnie w fotelu. Rozpoczynasz dziś drogę, która prowdzić Cię będzie do wspaniałych regionów uprawianej sztuki". Jeśli spektakl "Republika" miałby być tymi "wspaniałymi regionami sztuki" czy chociażby tylko ich przedprożem, należałoby w tym miejscu zapytać organizatorów tego widowiska (patronował temu Wydział Kultury Urzędu Miasta), czy spodziewają się, że wątpliwe artystycznie formy kształcenia gustów teatralnych młodzieży (i nie tylko) przyniosą pożądane z punktu widzenia kultury narodowej rezultaty? Czy młody widz, który obejrzy spektakl ilustrowany swoją ulubioną muzyką, w którym nie ma ani idei, arii dobrego baletu, przyjdzie z właśniej nieprzymuszonej woli na inne baletowe przedstawienia? Jedynym plusem, który mógłby go przyciągnąć do teatru, była w tym przedstawieniu scenografia (Ewy Kwiatkowskiej), ale to trochę, mało jak na program edukacyjny. Zadziałało więc i tutaj hasło "wszystko dla młodzieży" - stworzono spektakl schlebiający gustom mniej nii przeciętnym, obliczony na tani i selektywny poklask. Może i takie są potrzebne - nie dziwiłabym się zatem, gdyby widowisko takie organizowała "Estrada" np. w Hali Sportowej - tam przyszedłby określony odbiorca, zapłacił te 350, 400 zł i za te pieniądze pozwalał się ogłuszać non stop (też w antraktach) przez 2,5 godziny. Ale Teatr Wielki? I to jeszcze wkrótce po słynnych, o wysokim poziomie artystycznym przedstawieniach, w tym "Próbie" Antala Fodora - balecie dla każdego odbiorcy? Czyżby, organizatorzy i twórcy zapomnieli, iż o wielkości sztuki decyduje nie wielkość zamiarów ale dokonania?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji