Artykuły

Faja pełna opium

"Wiśniowy sad" w reż. Pawła Miśkiewicza i Festiwal "Dedykacje" w opinii Pawła Głowackiego w Dzienniku Polskim.

Gdym w wyreżyserowanym przez Pawła Miśkiewicza "Wiśniowym sadzie" [na zdjęciu] Antoniego Czechowa (Teatr Polski, Wrocław) dostrzegł, że Ania (Monika Bolly) jest nieszczęsną "kuternóżką", po raz milionowy sam sobie odwieczne i morderczo retoryczne pytanie zadałem: czy w nadwiślańskim teatrze jest już do tyla płasko, że aby być w nim prawdziwie interesującym - należy być ciekawie ułomnym? Ciekawie, powiadam, bo jak jesteś, bracie, ułomny nieciekawie, czyli gdy normalny jesteś, to cię z punktu nie ma. Wtedy, bracie - i ty możesz zostać antyteatralnym Indianinem.

Kuśtykająca Ania to, rzecz jasna, detal większej całości. Szarlota (Krzesisława Dubielówna) jest dziwaczna niczym szarlotka w uroczej cukierence Vis-a`-Vis o piątej nad ranem. Daszeńka (Katarzyna Strączek) całym jestestwem swoim daje jasno do zrozumienia, że nigdy, nikomu i pod żadnymi warunkami - nie da niczego. Piszczykowi (Stanisław Melski) skrzypią nie tylko buty, choć Bogiem a prawdą nie pojmuję, jakim cudem dorosłemu mężczyźnie może skrzypieć również nos. Co ciekawego można powiedzieć o Jepichodowie w wydaniu Henryka Niebudka? A co dodać do oczywistości tej oto, że tonący w roli Łopachina Adam Cywka tak dalece dziwaczny był, że roli zwyczajnie - nie było? Lepiej nie mówić, lepiej nie dodawać.

Lepiej cicho siedzieć, bo tutaj i tak wszystko zaczyna się i kończy na Raniewskiej. Otóż, Halina Skoczyńska gra prawie nieprzerwane patrzenie w siną dal. Wgapia się w widownię okiem przekwitającej już, skończenie profesjonalnej narkomanki. Patrzy na niwie nostalgii, bo przecież tam, w szarym kącie, stała przecież kiedyś cudowna, egzotyczna faja naładowana opium. Czyżby zatem Czechow naćpany to był? Jeśli nawet nie, to i tak była to opowieść o Raniewskiej, która niepokojąco cierpi. I tęskni za czymś, co z Czechowem nie ma nic wspólnego. Tym właśnie zakończyła się III edycja Festiwalu Dedykacje, w tym roku właśnie autorowi "Sachalina" poświęcona. Finiszowała "Wiśniowym sadem" Miśkiewicza - seansem, w którym proste były chyba tylko schody.

I nie dziwota. Duchowe krzywizny mają dziś niebotyczne wzięcie. Poczytajcie młodych dramaturgów, co zwani są "pokoleniem porno". Pooglądajcie teatr "młodszych zdolniejszych". Zobaczcie Krzysztofa Globisza w "Zaratustrze" Krystiana Lupy. Albo lepiej - kontemplujcie tego samego aktora, gdy w "Makbecie" Andrzeja Wajdy wydziwia jako iracki strażak. Zwyczajnie - chore światy. To są planety ludzi ciekawie ułomnych, duchowo wygiętych, tak lub owak, ale jednak intrygująco garbatych, kuśtykających, głębinnie nawiedzonych, a jeśli kto lubi - z fenomenalnymi nierównościami pod tzw. sufitami. Albowiem, jako się rzekło, dziś w teatrze naszym tylko ci są na topie, którzy mają iście giełdowe wyczucie potęgi inwalidzkiego wózka.

Oto jest główna przyczyna niniejszego tekstu. Otóż - mam feler, który na tym polega, że mianowicie nic mi nie dolega. Po cóż więc mam uczęszczać do nadwiślańskiego teatru wózka inwalidzkiego? Co ja tam usłyszę? I w jakiej sprawie? Owszem, robię, co mogę - ale bez efektów. Fizjologia bez zarzutów. Nogi są. Takoż ręce i głowa. Garb nijak nie wyrasta. Widzę. Słyszę. Wątroba chyba z betonu. Tak, robię, co w mocy mojej, ale co ja mogę, jeśli Bóg się uwziął i pokarał mnie - normalnością? Ba, obawiam się, że te tłumy, co na pokazy festiwalowe uczęszczały, są dotknięte ściśle tym samym. Zatem - czy nasz teatr nie jest już dla nas? Nie mam nic przeciwko przekwitającym narkomankom, ale przecież świat, matko święta, nie składa się wyłącznie z dam wypatrujących kojącej fai!

Jeszcze inaczej powiem. Festiwal zakończył się damą wypatrującą kojącej fai, ale rozpoczął się wyreżyserowaną przez Petera Steina "Mewą". Pisałem już o niej. Nie chcę się powtarzać. Wystarczy, jeśli zacytuję wspomnienie, jakie w ostatniej "Polityce" Jan Frycz wygłosił o Tadeuszu Łomnickim. Tak oto mądry człowiek nauczał Frycza: "Jasiu, tekst, tekst i jeszcze raz tekst". Śmiem twierdzić, że Stein jest jednym z ostatnich, którzy umieją arcydzieła Czechowa czytać ze zrozumieniem. Tak - jego tekst. Tak - tam jest wszystko. Tak - tam jest doskonała nieobecność ludzi nachalnie popyrtanych. Arcydzieła Czechowa są arcydziełami normalności, bo jak każdy pisarz z bożej, naprawdę bożej łaski, wiedział, że w świecie najmocarniej przerażający jest ten czas, gdy się pozornie nic nie dzieje. Nie odpadają nogi, nie wyrastają garby, a gdy ktoś łaknie opium - to po ludzku gorzałę wypija. I się spokojnie żegna z kolejnym swoim zmarnowanym oddechem. Tyle.

Wczoraj, pisząc o dedykowanym Czechowowi Salonie Poezji, skandowałem słowo "pamięć". Jeśli nawet wejść w ostrość i słusznie oznajmić, że dwa pozostałe spektakle Festiwalu - "Wiśniowy sad" Teatru im. Mossofieta z Moskwy i monodram "Wesolutki cmentarz" z Teatru Dramatycznego z Sankt Petersburga - były czystą mizerią, to i tak sedna to nie zmienia. Bo sednem jest Miśkiewicz na tle Steina. Albo odwrotnie. Sednem jest nadwiślański teatr, oglądany dwa dni po pokornej "Mewie" człowieka, który zwyczajnie lubi Czechowa. Sednem jest słowo "pamięć", bo warto pamiętać, że są jeszcze na świecie reżyserzy, którzy umieją czytać po ludzku i nie widzą wszędzie, gdzie to tylko możliwe, fai pełnej opium.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji