Artykuły

Kocham Kraków i go nienawidzę

- W przypadku wyboru występów w telenoweli zyski są błyskawiczne - momentalnie rozpoznawana twarz, zero prywatności, kupa kasy, mieszkanie w Warszawie, a nawet malutki domek w Zakopanem. Są i straty - granie ciągle w tym samym oraz żmudna walka, żeby od tego uciec. Najczęściej z wątpliwym skutkiem - rozmowa z ANNĄ RADWAN, krakowską aktorką.

Małgorzata Piwowar: Czy napisany ponad 120 lat temu "Wróg ludu" Ibsena nie brzmi dziś na scenie archaicznie?

Anna Radwan: Przeciwnie. Problem wyboru między dobrem własnym a wspólnym oraz cena kompromisu, jaką trzeba zapłacić za obronę swoich przekonań - to sprawy zawsze aktualne, a dzisiaj szczególnie.

Żona głównego bohatera, którą pani zagrała, pozornie jest osobą kruchą, ale kiedy przychodzi decydująca chwila, okazuje się silna i zdecydowana. Podobna jest do pani?

- W ogóle do kobiet - to archetyp matki i żony. Ma piękną cechę - jest niezwykle lojalna wobec męża, mimo że obawia się kosztów, jakie poniesie, akceptując jego idealistyczne wybory. Wie, co to bieda i głód, ale mimo to potrafi pójść za głosem serca. Tych dwoje ludzi łączy coś bardzo pięknego i dzięki temu potrafią przetrwać trudne chwile.

Od skończenia studiów jest pani wierna Staremu Teatrowi. A przecież aktor to z definicji zawód wędrowny...

- Już od kilku lat przemieszczam się dzięki Krzysztofowi Warlikowskiemu, z którym pracowałam przy "Krumie" w warszawskim Teatrze Rozmaitości, a teraz przy "A (Polonii)" w Nowym. Nie zostałam dotąd postawiona w sytuacji dramatycznego wyboru - być tu albo tam. Ale jak będzie wyglądała przyszłość, nie wiem. Kocham Stary Teatr i nasz zespół, i nie dam powiedzieć o nim złego słowa.

Nie znaczy to jednak, że nie czuję potrzeby "przewietrzenia się". Poznawanie nowych ludzi, ich sposobu postrzegania świata, nowych metod pracy, poszukiwanie środków wyrazu bywa stresujące, ale i twórcze. Dobrze mi to robi. Działa mobilizująco i zapobiega stagnacji. Ale trzeba też przyznać, że moje peregrynacje są obciążeniem dla bliskich. Dla mnie to bardzo istotne.

Czy spotkanie artystyczne z Krzysztofem Warlikowskim równoważy te niedogodności?

- Mojej rodzinie - nie wiem, mnie - tak. Dostaję zastrzyk energii dzięki pracy z fajnymi ludźmi i w sprawie, która mnie naprawdę interesuje. Krzysztofa, podobnie jak Jacka Poniedziałka, znam jeszcze ze studiów. Już wtedy zadzierzgnęła się między nami nić porozumienia. Mimo upływu czasu i rozłąki nasze kody porozumiewawcze ocalały.

Brała pani pod uwagę przeprowadzkę do Warszawy?

- Tak, kilkakrotnie miałam takie propozycje. Nie zdecydowałam się z wielu powodów, głównie rodzinnych. Moi bliscy są bardzo związani z Krakowem, który ja też kocham, ale i którego nienawidzę. Więc na razie wolę się przemieszczać.

Skąd w pani tak skrajne uczucia dla Krakowa?

- Bo on jest cudowny i potworny. Ma wspaniałą architekturę, bywa nostalgiczny. Czas w nim płynie znacznie wolniej niż gdzie indziej, dzięki czemu ma się wrażenie, że człowiek się wolniej starzeje i wciąż ma dużo czasu na wszystko. Z drugiej strony Kraków drażni mnie swoją pychą, ortodoksyjnością, poczuciem trwania, którego nie zniszczyła ani wojna, ani żaden przewrót. No i to przekonanie, że jesteśmy najlepsi, najmądrzejsi i wyznaczamy właściwy poziom artystyczny.

A każdy, kto do niego nie doskakuje albo go przeskakuje, jest "be". Już Wyspiański pisał o tym ponad 100 lat temu. To straszne, że w tej krakowskiej mentalności nic się nie zmienia. Brak mi energii czy ryzyka, które powinno towarzyszyć pracy artysty. Tu nie chodzi o popieranie wszystkich ekscesów artystycznych, ale przynajmniej próbę przyjrzenia się im, dania komuś szansy.

Czy sądzi pani, że to dlatego koledzy z Krakowa coraz częściej przeprowadzają się do stolicy?

- Myślę, że tak. Nie sądzę, by chodziło tylko o większe pieniądze. Chcą też z pewnością podjąć ryzyko artystyczne - albo się coś uda, albo nie, ale trzeba próbować, podchodzić do każdego projektu z pasją. Dziś wielu osądza młodych reżyserów - na przykład Jana Klatę, Maję Kleczewską, Michała Zadarę - za szarganie świętości, a to są ludzie, którzy mają swój bardzo wyraźny język teatralny i własne przemyślenia, pogląd na świat.

Możemy się z nimi nie zgadzać, ale jest z kim się boksować. Trzeba im dać szansę mówienia po swojemu. Wydaje mi się, że robi to Stary Teatr, narażając się na niewybredne ataki. Oczywiście najlepiej jest, kiedy można wybierać między znakomitą tradycją i zmierzwioną młodością. To przecież odwieczny dyskurs, dla którego teatr jest odpowiednim miejscem. Marzy mi się, by teatr był tyglem, w którym mieszają się różne nurty kultury.

Pani studenci też są takimi idealistami?

- Są wśród nich realiści i idealiści. Zadanie pedagogów polega na pokazaniu im różnych sposobów uprawiania zawodu i wynikających z tego konsekwencji - zysków, ale i strat. Bo jeśli marzy się o Hamlecie i teatrze, to można się cieszyć perspektywą spotkań z równie "porąbanymi" ludźmi, zagłębianiem się w wartościową literaturę, dyskusjami do świtu, ale także - znikomą rozpoznawalnością na ulicy i marnymi zarobkami.

W przypadku wyboru występów w telenoweli zyski są błyskawiczne - momentalnie rozpoznawana twarz, zero prywatności, kupa kasy, mieszkanie w Warszawie, a nawet malutki domek w Zakopanem. Są i straty - granie ciągle w tym samym oraz żmudna walka, żeby od tego uciec. Najczęściej z wątpliwym skutkiem. Jasne, najlepiej by było, gdyby dało się mądrze łączyć jedno z drugim. Ale to dziś potwornie trudne. Nie zazdroszczę młodym kolegom. Ci zaczynający teraz życie zawodowe mają o wiele trudniej niż my przed laty.

Nie mieliśmy możliwości grania w tylu serialach, nie było telenowel, życie było prostsze. Bardziej oczywiste było, co jest dobre, a co złe, jaką drogą należy podążać, by zbliżać się do upragnionego celu. Mieliśmy autorytety, do których można było się odwołać. No i znacznie mniej pokus. Świat był może mniej kolorowy, ale bardziej poukładany i przewidywalny. Moja mama miała o wiele mniej kłopotów z wychowywaniem mnie niż ja z moją córką. Nie było Internetu, setek kanałów telewizyjnych i powierzchownego stosunku do życia.

Mówimy o ważnych projektach, a nie żal pani było czasu, żeby przyjeżdżać do "Na dobre i na złe"?

- Nie, bo to się sprowadziło w sumie do kilku dni zdjęciowych. Jednego, czego mi żal, to faktu, że aktor ma tak niewielki wpływ na los nakręconego materiału. To przykre doświadczenie. Czasami z całej roli zostaje tylko jej namiastka, a ja się spodziewam czegoś innego.

Jakiej propozycji by pani nie przyjęła?

- Problem polega na tym, że kobietom jest trudniej w moim zawodzie. Nie mogą za bardzo wybrzydzać. Jestem w fantastycznym wieku dla aktorki, ale prawda jest taka, że wolimy jako widzowie oglądać młode dziewczyny, bez dwóch podbródków, z jędrnym biustem i pupą. No, niestety. Więc tych propozycji nie dostaję tak wiele, ale - przyznaję - zdarza mi się odmawiać, kiedy orientuję się po przeczytaniu scenariusza, że to nie jest rola, którą właśnie ja powinnam zagrać. Wówczas uznaję, że większą korzyścią będzie spędzenie tego czasu z rodziną lub choćby na przykład u kosmetyczki.

Argumenty finansowe nie są w stanie pani przekonać?

- Jako krakowski centuś powinnam to brać pod uwagę, ale... No dobrze, i tak w końcu fantazjujemy... Gdybym więc mogła zareklamować perfumy albo samochód za kwotę będącą połową honorarium Nicole Kidman albo Magdy Cieleckiej, którą osobiście niezwykle cenię i podziwiam, to bym się nie wahała.

Ważne role do pani przychodzą same. Wśród nich była Dama Kameliowa, Hedda Gabler, Klitajmestra. Czy jest jakaś, na którą pani czeka?

Owszem, ale wyznaję zasadę, że nie mówię o tym publicznie, by nie zapeszyć. Ale jedną wymarzoną mam.

A co będzie, jeśli pani 13-letnia córka będzie chciała żyć podobnie, uprawiając artystyczny zawód?

- Jest bardziej wszechstronna niż ja. Świetnie tańczy, ma za sobą sześć lat szkoły muzycznej, zna język angielski. Chciałabym tylko troszeczkę pokazać jej, co jest dobre, a co nie. Przeszkadzać nie będę, bo wiem z własnego doświadczenia, że zakazując dotykania ognia, tylko się podsyca chęć do tego. Mnie też wybijano z głowy aktorstwo, a jak to się skończyło, sama pani widzi.

***

Anna Radwan

Dziadek był organistą, ojciec jest dyrygentem, a stryj, Stanisław Radwan - kompozytorem. Miała zostać skrzypaczką, ale zrezygnowała po 14 latach nauki. Pierwszy raz na deskach krakowskiego Starego Teatru wystąpiła, mając dziewięć lat - w "Zbrodni i karze" (reż. Maciej Prus). Powróciła na tę scenę po studiach i jest jej wierna do dzisiaj. Grała w spektaklach Krystiana Lupy, Jerzego Jarockiego, Tadeusza Bradeckiego. Talent wokalny zaprezentowała m.in. w "Operze mleczanej" Stanisława Radwana oraz "Historii prostej, czyli Kabarecie Starszych Panów" według Jerzego Wasowskiego i Jeremiego Przybory.

Miłośnicy kina pamiętają ją jako tytułową bohaterkę "Damy kameliowej" w reżyserii Jerzego Antczaka czy psychoterapeutkę w "Zakochanym aniele" Artura Więcka. Telewidzowie kojarzą z serialami "Na dobre i na złe", "Egzamin z życia", "Odwróceni". Jest żoną aktora Romana Gancarczyka i mamą 13-letniej Zosi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji