Artykuły

Gdzie jest Wajda?

"Makbet" w reż. Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Janusz Majcherek w Newsweeku.

Czekaliśmy na wielki powrót starego mistrza do teatru pełni nadziei. Swoim nowym "Makbetem" Andrzej Wajda chciał nam powiedzieć coś ważnego. Ale nie zdołał.

Andrzej Wajda wrócił do teatru. Czekaliśmy na to dobrych parę lat, już tracąc nadzieję, że ten powrót w ogóle jest możliwy, wątpiąc, czy stary mistrz jeszcze raz podejmie wyzwanie. Teraz oglądamy zrealizowanego w krakowskim Starym Teatrze "Makbeta" i zastanawiamy się, czy czekać było warto. Bo to "Makbet" przynajmniej dyskusyjny, jeśli nie zwyczajnie nieudany. Niby zamierzony jako odważny opis rozplenionego wokół zła, usiłujący - niczym w najlepszych przedstawieniach twórcy - prowadzić dyskusję z otaczającym nas światem, ale zarazem potwierdzający, że Wajda gdzieś zatracił swój dawny społeczny instynkt.

Jeszcze niedawno reżyser deklarował, że w teatrze nie widzi dla siebie miejsca, zwłaszcza w takim teatrze, w którym - jak mówił w jednym z wywiadów - "aktorzy rządzą dyrekcją, zaś administracja teatrem". W tej wypowiedzi pobrzmiewało echo konfliktu, jaki kilka lat temu rozegrał się w Krakowie, gdy dyrekcję Starego objęła Krystyna Meissner. Po sporach dyrektorki i wspierającej ją grupy reżyserów z zespołem aktorskim Wajda zdecydował się porzucić scenę, na której zrealizował niegdyś swoje największe przedstawienia: "Noc listopadową", "Nastasję Filipowną" czy "Zbrodnię i karę".

Wyglądało na to, że obraził się na teatr, lecz chyba nie tylko ze względu na zakulisowe rozgrywki. Z niechęcią mówił o kierunku, w jakim zmierza dzisiaj sztuka teatru, podkreślając, że rozmaite ekscesy inscenizacyjne wypierają autora, podczas gdy on sam jako reżyser czuje się przede wszystkim sługą literatury. A i to nie pierwszej z brzegu - w grę wchodzi Szekspir, Dostojewski, Wyspiański, lecz zdecydowanie nikt w rodzaju Elfriede Jelinek (chociaż ta okazała się warta literackiego Nobla).

W tym usunięciu się Wajdy z życia teatralnego był niewyznany dramat starego mistrza, którego zignorowało rozpanoszone pokolenie wnuków, zwane generacją "młodszych zdolniejszych". Jakkolwiek ich oceniać, nie da się ukryć, że to oni decydują obecnie o kształcie polskiego teatru i utrwalają jego wizerunek w świecie. Jeśli do niedawna teatralna Polska kojarzyła się z Grotowskim, Kantorem, lecz także Wajdą, to teraz te wielkie nazwiska zostały wyparte przez Krzysztofa Warlikowskiego oraz Grzegorza Jarzynę. Rzec by można, że to naturalna kolej rzeczy: młodzi zajmują miejsce starych. Owszem, jednak pojawia się pytanie, czy mamy do czynienia z jakąkolwiek sukcesją. W przypadku Wajdy wydaje się, że nie, na pewno nie jest on mentorem nowego pokolenia reżyserów, którzy za przewodnika - bardziej na złe niż na dobre - obrali Krystiana Lupę. Ma to, rzecz jasna, swoje konsekwencje. Wajda robił zupełnie inny teatr niż Lupa. W teatrze Wajdy była gorączka zbiorowych emocji, podczas gdy Lupa uprawia - jak by powiedział Jerzy Stempowski - omfaloskopię, czyli badanie własnego pępka.

Jeżeli polski teatr jest obecnie tak wyobcowany z życia, to przynajmniej po części dlatego, że zarzucona została tradycja uprawiania go jako sztuki - i powinności - mierzenia się ze zbiorowym losem narodowym oraz społecznym. Tak zadanie teatru pojmował Wajda, ale również Swinarski i Dejmek. Żaden z nich nie ma kontynuatorów. Twórczość dwóch ostatnich jest już zamkniętą kartą historii, Wajda sam wybrał rolę teatralnego outsidera.

Dla sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że po 1989 roku trudno byłoby wskazać przedstawienie Wajdy, które by dorównywało jego arcydziełom z lat 70. (chyba podobnie jest z filmami). Wajda, który w PRL-u fenomenalnie wyczuwał społeczne nastroje oraz oczekiwania, po przełomie jakby stracił węch. Jego słynna entuzjastyczna opinia, że w nowej Polsce "jest super", była dowodem swoistego zaślepienia - może ono sprawiło, że we wczesnych latach 90. artysta sięgał w teatrze po, skądinąd rozkoszne, ramoty w rodzaju "Słomkowego kapelusza" Eugene'a Labiche'a. Choć godzi się przypomnieć, że z czasem przejrzał. Wajdzie zawdzięczamy najlepsze przedstawienie polityczne minionego piętnastolecia: telewizyjną adaptację "Mateusza Bigdy" Kadena-Bandrowskiego, przerażająco proroczą wizję tego wszystkiego, na co choruje dziś Polska.

Tak czy inaczej, nie da się ukryć, że w dobie transformacji to nie spektakle Wajdy ogniskowały uwagę, jak to kiedyś bywało, gdy dech zapierały "Biesy", "Sprawa Dantona"... Możliwe nawet, że gest reżysera, który wybrał - jeśli idzie o teatr - splendid isolation, nie został pośród zgiełku triumfującej młodości zauważony.

A jednak czekaliśmy na powrót Wajdy do teatru. Piszę: "my", choć może nie ma nas tak wielu. W każdym razie mam na myśli tych, którzy nie pragną oglądać w teatrze niedoli dziewcząt cierpiących dlatego, że nie mają siusiaka, bądź niedoli chłopców cierpiących dlatego, że go mają. Wiadomość, że Wajda wraca do teatru i wystawia "Makbeta", była ożywcza.

Ale postawmy sprawę jasno: czy Andrzej Wajda wrócił do teatru w triumfie? Nie. Wajdowskiego "Makbeta" nie sposób uznać za sukces. To przedstawienie zdecydowanie nieudane, mimo że zrodzone z przenikliwej lektury i najlepszych intencji. Oczywiście, nie chodzimy do teatru, żeby oglądać intencje. Ocenie podlega rezultat i trzeba od razu powiedzieć, że recenzenci wyjątkowo zgodnie przedstawienie schlastali. W osobliwy sposób dało się w recenzjach odczuć coś w rodzaju złośliwej satysfakcji, jakby wszyscy czekali na porażkę i przyjęli ją z ulgą. Chcąc nie chcąc, muszę do tego chóru zawiedzionych i rozczarowanych dołączyć, lecz bez satysfakcji. Raczej ze smutkiem: nie mam wątpliwości, że stary mistrz chciał nam powiedzieć coś niezmiernie ważnego. Nie wyszło. Jednak kto wie, może porażki starych mistrzów mają swą wagę i nie uchodzi spisywać je całkiem na straty?

Nim odbyła się premiera, Wajda zapowiadał, że wbrew tradycji scenicznej nie chce eksponować możliwych sensów politycznych "Makbeta", czyli dramatu władzy; w "Makbecie" interesuje go temat zbrodni i kary, dlatego - co za tym w oczywisty sposób idzie - zamierza, odczytać Szekspira przez Dostojewskiego. Projekt ekscytujący przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze, znana jest atencja, z jaką Dostojewski pisał o Szekspirze w swoich dziennikach; tematy szekspirowskie wprowadzał zresztą do powieści, choćby do "Biesów"; skojarzenie obu pisarzy wydaje się tyleż naturalne, co płodne. Po drugie, w dorobku teatralnym Wajdy przedstawienia oparte na twórczości Dostojewskiego tworzą osobny kanon: "Biesy", "Nastasja Filipowną", "Zbrodnia i kara". Powiada się o tej trylogii: teatr sumienia.

Umieszczając "Makbeta" w teatrze sumienia, Wajda bardzo wyraźnie wskazał, jakimi tropami podąża jego reżyserska myśl: oto poprzez zbrodnię dokonuje się zasadnicze przekroczenie ludzkiego, moralnego porządku i z tym przekroczeniem trzeba się zmierzyć oraz porachować bodaj po to, żeby przywrócić ład.

Ale Wajdowska lektura "Makbeta" jest niezmiernie pesymistyczna. W tym świecie wszystko zostało zredukowane do czystego, absolutnego zła. Owa redukcja ma swój wyraz inscenizacyjny. Krystyna Zachwatowicz zaprojektowała nie tyle scenografię, ile przestrzeń: scena jest ogołocona, z proscenium zbitym z surowych desek, ujawniającym wszystkie swoje bebechy, by nie było wątpliwości, że jesteśmy w teatrze; nie będzie nas tutaj zwodzić żadna iluzja, mamy się skonfrontować z suchym oraz nagim modelem losu. Ascezę przestrzeni podkreśla wszechobecna czerń, łamana wyłącznie krwistą czerwienią chodnika, rozwijanego przed monarchą.

Wajda nie byłby jednak sobą, gdyby do tego sterylnego laboratorium nie wprowadził czegoś, co jest nadzwyczaj efektowne, ale co sprawia, że przedstawienie mimo wszystko zbacza w stronę polityczną. Oto pierwsze obrazy "Makbeta": pusta scena zasłana jest zapakowanymi w czarną lśniącą folię zwłokami; spośród nich pojawiają się takoż zafoliowane i zabandażowane czarownice, które przepowiadają Makbetowi przyszłość. Po proroctwach na scenę wchodzą maszyniści w kominiarkach (trzydzieści lat temu w "Biesach" nosili czarne kaptury rodem z japońskiego teatru no; nawiązanie do "Biesów" wydaje się jasne: tam Wajda pokazywał mechanizm rodzenia się zła; tu - zło jest zwycięskie). Maszyniści podpinają trupy sznurkami do sztankietów i po chwili całe to osobliwe prosektorium wznosi się wysoko ponad scenę, gdzie będzie wisieć aż do finału, kiedy zgodnie z oczekiwaniami znowu powróci do pierwotnego obrazu. Trudno nie pomyśleć o możliwych kontekstach, zwłaszcza że tę piękną wizję wzmacniają kostiumy: postaci noszą kamizelki kuloodporne i stroje charakterystyczne dla komandosów ze służb specjalnych. Wojna? To wydaje się oczywiste, choć Wajda nie próbuje wskazać konkretnej wojny. Może to być Irak, lecz równie dobrze Bośnia. Idzie o wojnę jako sytuację, która wyzwala zło czy też jest modelem zła. Jakiego typu jest to zło? Nie ma w nim nic patetycznego, demonicznego. To zło pospolite, rozplenione jak chwast.

Filozof Hannah Arendt zaproponowała kiedyś formułę: banalność zła. W "Makbecie" Wajdy zgodnie z nią zło nie tyle jest banalne, co prymitywne, niskie i jak brzydka choroba toczy każdego bez wyjątku. Stąd ustawienie pary protagonistów: Lady Makbet (Iwona Bielska) i Makbet (Krzysztof Globisz) nie mają w sobie nic z tragicznej godności, wielkości królewskich bohaterów. Prawdę mówiąc, zachowują się jak, wyobrażam sobie, małżeństwo mafiosów z Wołomina, przy czym Lady Makbet jest rozpanoszoną kurą domową, zaś Makbet pantoflarzem. Trudno doprawdy, patrząc na Makbeta-Globisza, uwierzyć w to wszystko, co o nim mówią: że to tyran, demon, uosobienia zła, wysłannik piekieł. Jaki tam demon - jowialny misiek, który jest popychadłem swej drobnomieszczańskiej żony.

Myślę, że to właśnie protagoniści kładą krakowskie przedstawienie, zresztą na wyraźne życzenie reżysera, który z jednej strony podpiera się Dostojewskim, ale z drugiej - ulega ciągotom publicystycznym, które moralitet sprowadzają na poziom "Masy", "Baraniny" czy innego Pęczaka. Rozpoznanie Wajdy wydaje się, zgoda, trafne - zło jest w naszym świecie tyleż wszechogarniające, co spospolitowane. Lecz chciałoby się, by reżyser tej rangi co Andrzej Wajda, zwłaszcza po tak długich latach milczenia, o pospolitości zła wypowiedział się w sposób artystycznie niepospolity. Żal, że "Makbet" w Starym Teatrze padł. Chociaż mam dziwne przekonanie, że porażka starego mistrza daje nam znacznie więcej do myślenia niż sukces niejednego spośród młodych geniuszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji