Artykuły

Gusła w Ateneum

Teatr Ateneum w Warszawie: "TAK DALEKO, TAK BLISKO" wg prozy Tadeusza Konwickiego. Scenariusz i reżyseria: Krzysztof Zaleski, dekoracje: Marek Chowaniec, kostiumy: Dorota Roqueplo, muzyka: Zygmunt Konieczny. Premiera 12 XI 1998.

Adolf Rudnicki jedną ze swoich "Niebieskich knotek" zatytułował: "Nieco spóźnione sprawozdanie z Teatru Ateneum". Nie mogę być tak bezczelny, żeby od mego mistrza pożyczać tytuły, choć w tym akurat wypadku lepszego nie umiałbym wymyśleć: premiera Krzysztofa Zaleskiego odbyła się w grudniu zeszłego roku wraz z jubileuszem 70-lecia Ateneum. Piszę o niej w końcu kwietnia, a usprawiedliwienie tej zwłoki jest osobliwe. Rudnicki miał jasną sytuację, jego tekst, osnuty wokół "Zmierzchu Babla", zatrzymała cenzura, na druk czekał dobrych parę lat. Mój tekst utknął w pewnym sensie z winy Konwickiego...

Żeby to wyjaśnić, muszę odwołać się do głęboko osobistej sprawy. Może bym tego nie czynił, bo ostatecznie co kogo może obchodzić osobiste życie recenzenta, gdyby nie fakt, że wyjątkowo osobiście dotknęło mnie przedstawienie w Ateneum. Zaczyna to wszystko brzmieć cokolwiek tajemniczo, a przecież o nic tajemniczego mi nie chodzi. Po prostu: kiedyś, przed laty utonąłem w Konwickim. Zaczęło się od "Dziury w niebie", którą przeczytałem ze ćwierć wieku temu i poczułem, że nie spocznę póki nie przeczytam wszystkiego, co Konwicki napisał. No i czytałem po kolei książkę za książką, popadając w stan zbliżony do odurzenia. Tymczasem Konwicki wciąż ogłaszał nowe utwory. W pewnym momencie zaczął publikować w drugim obiegu. Na dwa dni przed maturą dostałem na jedną noc wydany na powielaczu numer "Zapisu" z tekstem "Kompleksu polskiego". Powinienem był uczyć się matematyki, ale uznałem, że jeśli w ogóle ją zdam, to tylko z pomocą boską i ludzką, więc jedna noc, poświęcona na lekturę powieści już i tak niczego nie zmieni.

Zaczadzenie ciągnęło się latami, wzmocnione jeszcze przez filmy Konwickiego, które przy odrobinie szczęścia można było zobaczyć w ówczesnym Iluzjonie, który mieścił się jeszcze przy Marszałkowskiej. W końcu udało mi się zająć czymś innym: Konwicki stał na półce, ale udawałem, że go nie widzę.

W zeszłym roku około Wszystkich Świętych telewizja pokazała jego film z początku lat siedemdziesiątych "Jak daleko stąd, jak blisko". Obejrzałem z niejaką obawą, czy aby po latach to się jeszcze trzyma. Trzyma się. Coś we mnie piknęło, jakby dawne zaczadzenie chciało wrócić, ale jeszcze się broniłem. Miesiąc później, po premierze w Ateneum przestałem się bronić. Zaczęło się od typowej racjonalizacji: było postanowione, że coś o przedstawieniu Zaleskiego napiszę; mogłem to zrobić niejako z marszu, ale wmówiłem sobie, że muszę przejrzeć książki Konwickiego, żeby ustalić które fragmenty Zaleski wykorzystał w swoim scenariuszu, bo nie wszystkich byłem pewien. Ten detektywizm literacki parokrotnie mnie już gubił. Zgubił mnie i tym razem. Zajrzałem do powieści "Nic albo nic", bo wydawało mi się, że scena w knajpie z brawurową rolą Fronczewskiego właśnie stamtąd została wyjęta. Intuicja okazała się słuszna, tyle tylko, że przypomniawszy sobie jedno z niewątpliwych arcydzieł polskiej prozy współczesnej zapragnąłem czytać dalej. Przyszła mi do głowy myśl, że nie napiszę o przedstawieniu dopóki nie powtórzę lektury całego Konwickiego. To jest, lekki licząc, ze dwadzieścia pozycji, a jeszcze zachciało mi się czytać utwory wczesne w rodzaju "Władzy" czy "Godziny smutku". Trwało to trochę.

Oto całe wytłumaczenie zwłoki. Paradoks polega na tym, że pod koniec kwietnia, po trzech miesiącach czytania, nie jest ani trochę mądrzejszy niż byłem w grudniu, po obejrzeniu przedstawienia. Właściwie mogę tylko powiedzieć, że Zaleskiemu zawdzięczam odnowienie starego związku uczuciowego z literatura.

Konkrety: Zaleski ułożył scenariusz z fragmentów "Kroniki wypadków miłosnych", "Nic albo nic", "Rzeki podziemnej".... i "Czytadła". Jest w tym pewna chronologia: oto zaczynamy od świata, który przepadł; świata lat trzydziestych w Kolonii Wileńskiej, na chwilę przed nadciągającą wojną. Potem deliryczna noc PRL - scena z "Nic albo nic", gdzie w knajpie odbywa się osobliwa, groteskowa stypa. Potem okruchy stanu wojennego i dziwaczny epizod w piwnicy,w której spotykają się "konwickie" typy: były prominent, wariat, narkomani, dozorca-agent. Potem epizod z przybyszem z Ameryki i rozmowy z eks-ubekiem, który urządził się w nowej rzeczywistości: świat dzisiejszy.

Wszelako ta chronologiczna dramaturgia nie powinna nas zwieść. Ani Konwicki, ani Zaleski nie opowiadają fabuły, która ma początek, logiczny rozwój i fibał. Tu sekwencje czasowe, choć na pozór następują po sobie, to w istocie zdają się trwać równolegle jakby w jakimś innym, zatrzymanym czasie. Coś na ten temat mówi tytuł "Tak daleko, tak blisko": owszem można go czytać jako metaforę przestrzenną, ale bodaj ważniejsza jest metafora czasu. Wszystko mija i odchodzi i w tym sensie jest daleko. Ale zarazem nie mija i nie odchodzi jest blisko. Oczywiście, ta szczególna jedność wszystkich czasów nie byłaby możliwa bez postaci, poprzez którą światy Konwickiego się ujawniają. Gra ją Gustaw Holoubek, który jest tu wyjątkowo na miejscu, także dlatego, że nie sposób nie kojarzyć go z filmami Konwickiego. Holoubek jest po trosze porte-parole autora, po trosze głosem całego pokolenia, a po trosze medium, które przywołuje duchy czy upiory. To zresztą bardzo romantyczny aspekt przedstawienia, skądinąd uzasadniony swoistym romantyzmem prozy Konwickiego. Holoubek krąży po scenie, niby uczestniczy w kolejnych scenach, niby je obserwuje, komentuje, wycisza monologi, nacechowane dobrze znanym metafizyczno-filozoficznym tonem pisarza. Po finałowym monologu ciarki chodzą po plecach.

Jest w przedstawieniu Zaleskiego pół wieku Polski, ale nie ma właściwie ani rozrachunków historycznych, ani politycznych; nie ma publicystyki, o którą byłoby przecież łatwo. Wszystko rozgrywa się na znacznie głębszym piętrze pamięci, która nie może zaznać spokoju, która wciąż musi odprawiać swoje rytuały. Rzeczywistość przedstawienia, rozgrywanego w niemal pustej przestrzeni, organizuje Holoubek jak jakiś Guślarz. Przez scenę przewijają się liczne postaci, tworząc przez chwile świetne wyraziste epizody. O Fronczewskim już wspominałem, ale z bogatej obsady trzeba by jeszcze wymieć bodaj obu Kociniaków, Matyjaszkiewicza, Michałowskiego, Witolda Wielińskiego, Annę Majcher, Annę Seniuk, Dominikę Ostałowską, właściwie wszystkich, bo wszyscy swoimi nieraz maleńkimi, scenkami (choćby wejście Mariana Glinki) budują to, złożone z kawałeczków, przypomnień, obsesji, przedstawienie, które - jak cała proza Konwickiego - oscyluje między zamierzonymi zwidami i groteską. Pięknie, wzruszająco, inteligentnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji