Artykuły

Trumienny portret papieża

"Łup" w reż. Iwo Vedrala w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Więc jednak to prawda: kryzys dotknął i teatr Wybrzeże - pomyślałem, ujrzawszy, co też scenograf Tomasz Brzeziński wybudował na sopockiej kameralnej scenie teatru jako dekorację do polskiej prapremiery "Łupu" Joe Ortona.

Zamiast normalnej, pudełkowej konstrukcji Brzeziński machnął tylko po lewej i po prawej stronie prostą boazeryjkę, podpartą stemplami, pozawieszał sztuczne paprotki w doniczkach - i to by było na tyle. Klimat jak w salce pożegnań w cmentarnej kaplicy w budowie, podkreślony trumną ze zwłokami, ustawioną między sceną a widzami. A po drugiej stronie, w głębi, widoczne wszystkie wnętrzności teatralnego zaplecza i fotele jak u fryzjera, w których rozsiadają się aktorzy w przerwach między występami.

Spowodowane kryzysem oszczędności? Chyba nie, skoro pod koniec sztuki inspektor Truscott (Mirosław Baka) specjalnie podkreśla, że przyszło mu grać nie w czterech, tylko w trzech... dwóch ścianach. Reżyser Iwo Vedral wiedział, co robi. Trzeba tylko spróbować podążyć za jego myślą.

Joe Orton to enfant terrible brytyjskiego współczesnego dramatu. Wszystkie jego makabreski były na bakier z dobrymi obyczajami i dobrym smakiem.

"Łup" nie jest w niczym lepszy. Nieboszczkę, panią McLeavy, bez ceregieli wyrzuca się z trumny, rozbiera do naga i upycha w szafie, nawet głową w dół. Jej szklane oko turla się po podłodze, a do tego eksplodują wnętrzności, źle zakonserwowane w pojemniku. Łatwo można by z tego wszystkiego zrobić grubą farsę, powodującą salwy śmiechu publiczności. Może nawet za łatwo...

Vedral farsy nie zrobił i od tej strony jego "Łup", chociaż zabawny, na komediowości stracił. Zwłaszcza w pierwszej części sztuka rozwija się niemrawo, a i później nie ma w niej typowego dla farsy przyspieszenia. Ale mamy za to coś w zamian: niegłupią przypowiastkę o współczesnej Polsce.

Przed premierą zastanawiałem się, co zrobi Vedral z gęsto rozsianymi w tekście Ortona szyderstwami z katolickiej obłudy, co to modli się pod figurą, a diabła ma za skórą. W anglikańskiej Anglii jakoś to jeszcze uchodziło, ale w kraju, w którym 90 proc. społeczeństwa przyznaje się do katolickiej wiary swych przodków? A może właśnie Vedral dodatkowo to podkręci, puści z offu audycję Radia Maryja, a w tle ustawi woskową figurę ojca dyrektora?

Na szczęście Vedrala takie łatwe efekty nie znęciły. Owszem, Fay (Anna Kociarz), niezwykle pobożna pielęgniarka i seryjna morderczyni w jednym, odmówi raz różańczyk, ale to niemal wszystko. Owszem, poczciwy McLeavy (Krzysztof Gordon) wytaszczy na scenę portret polskiego Papieża, ale po to tylko by został on przyklejony, i to ordynarnie, taśmą klejącą, na trumnie pani McLeavy. Całkiem jak portret trumienny.

Katolicyzm u Ortona jest niebezpieczny, bo pełen hipokryzji. W wersji Vedrala jest równie nieszkodliwy i śmieszny jak poczciwina McLeavy. To może tłumaczy, dlaczego postać ta grana jest przez Krzysztofa Gordona z powagą, a nie jak farsowa figura. To postać z życia wzięta. A kiedy Gordon w ostatniej scenie, poturbowany, o kulach i z gipsem na nodze, odprowadzany jest do więzienia, pokrzykując bezradnie "jestem niewinny", wiemy, że nic mu to nie pomoże.

McLeavy, katolicki wdowiec i emeryt w jednym, nie jest dość cwany i dość silny, by się w tym świecie ostać. Rządzi tu bowiem co innego - po pierwsze pieniądze, którymi napchana jest trumna opróżniona z nieboszczki McLeavy. A po drugie - wspomniany inspektor Truscott. Demokratyczny stróż prawa, który nic sobie z prawa nie robi, kiedy trzeba - kantuje, kiedy należy - pobije, a na koniec zgarnia całą kasę.

Mirosław Baka zgrabnie zagrał połączenie w jednej postaci cwaniaka i tępaka, któremu bardziej skomplikowane procesy myślowe przychodzą z wyraźnym trudem. Wiem, że to skojarzenie przez aktora i reżysera niezaplanowane, a jednak przypomniał mi się w pewnym momencie esbek, grany przez Andrzeja Seweryna w "Człowieku z żelaza". Nie chodzi o rangę roli i postaci. Chodzi o tę samą mentalność. A przypomniał mi się raptem Seweryn, kiedy ze sceny padły słowa, że w więzieniu łatwo można się zabić.

Kontekst sprawy Olewnika - wiem, przypadkowy dla tego tekstu, sprawił, że mimo wszystko jakoś odechciało mi się śmiać. W tej ustawionej byle jak dekoracji dzieją się bowiem rzeczy skądś znajome. To taki świat na niby, w którym mamy demokrację i wolność, ale pod spodem tego wszystkiego załatwia się zupełnie inne interesy. Mamy pozorną fasadę i całkiem inne wnętrze. Dokładnie tak jak w przestrzeni sceny wyraził to scenograf.

Polskiej prapremierze "Łupu" można mieć różne rzeczy za złe. Muzyka jest od czapy, a aktorzy grają jakby każdy swoje. Anna Kociarz ładnie, na wielu niuansach, buduje postać pielęgniarki morderczyni, a Maciej Konopiński postać Hala na jednym rysie. Baka jest farsowy, a Gordon serio - i tak dalej. A jednak nie można odmówić Iwo Verdalowi inteligentnego pomysłu na wystawienie Ortona po polsku.

Pewnie by i "Łup" nie wymagał tak detalicznego opisu - to jednak lekkostrawna sztuka, gdyby nie to, że sopocka premiera zbiegła się z półmetkiem dyrektorowania teatrowi Wybrzeże przez Adama Orzechowskiego, a to prowokuje do podsumowań. "Łup" to kolejna egzemplifikacja repertuaru budowanego na prapremierach i na pracy młodych, czasem debiutujących reżyserów.

To repertuar podwyższonego ryzyka, nic więc dziwnego, że dyrektor Orzechowski zaliczył wiele wpadek. Ale powstały też przedstawienia zastanawiające. Jeśli nawet ci młodzi reżyserzy z różnym skutkiem radzą sobie ze skomplikowaną materią teatru, to jednak ich wrażliwości, sposobowi patrzenia na świat przyglądam się ze stopniowo rosnącym zainteresowaniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji