Artykuły

Łódź. Operetka bez premier

- Najwyższa gaża podstawowa solisty wynosi 1400 zł, do tego dochodzi za spektakl najwyżej 280 zł, w praktyce nie więcej niż 100-200 zł. Średnia płaca wynosi więc 1500 zł, mniej niż w innych łódzkich teatrach, i to dotyczy wszystkich artystów - o trudnej sytuacji Teatru Muzycznego z dyrektorem Wiesławem Ostojskim rozmawia Maria Sondej.

- Ile kosztuje premiera w Teatrze Muzycznym? - Od 450 do 550 tysięcy złotych. W teatrze dramatycznym do wystawienia spektaklu wystarczy czworo, najwyżej sześcioro aktorów, którzy zagrają przy jednym stole i czterech krzesłach. U nas obsada liczy często sto osób lub więcej; tak jest w "Orfeuszu w piekle" [na zdjęciu], "Skrzypku na dachu", "Księżniczce czardasza". Także scenografia musi być wystawna, a więc kosztowna, to samo dotyczy kostiumów, których na premierę szyje się 120-160. A ile obuwia trzeba, ile kapeluszy i rozmaitych dodatków! Zakładamy, że przedstawienie powinno być w repertuarze przez pięć lat, choć zdarza się, jak w przypadku "Barona Cygańskiego", że gramy go lat dziesięć. Na szczęście nie trzeba było szyć nowych kostiumów, wystarczyło je... "reaktywować".

- Ostatnia premiera w kierowanym przez pana teatrze była półtora roku temu. Kiedy następna?

- Miała to być "Wesoła wdówka", której premierę planowaliśmy na jesień tego roku; z braku pieniędzy trzeba ją było przesunąć na wiosnę 2005. W tym czasie, nie mogąc wprowadzić do repertuaru nowej operetki, przygotowaliśmy kolejne "Gale" przeznaczone na zagraniczne kontrakty. Najnowsza będzie poświęcona Lehárowi, a tematem jednej z jej części ma być właśnie "Wesoła wdówka". Dla nas wersja koncertowa to rozgrzewka przed premierą.

Wracając do premier. W ciągu roku powinny być co najmniej dwie. Ale cóż, miasto nie ma pieniędzy na nasze utrzymanie, dostajemy dotację najmniejszą spośród polskich teatrów muzycznych. W tej sytuacji zrozumiałe jest, że przyglądam się każdej wydanej złotówce. U nas tytuł musi być trafiony "w dziesiątkę", nie możemy sobie pozwolić na ryzyko, nie możemy eksperymentować. Każda premiera MUSI być udana. Zbieramy na nią pieniądze, ciułamy - a potem zatrudniamy kosztownych, ale dobrych realizatorów, bo to zwiększa szansę na sukces.

- Rzadkie premiery to śmierć dla teatru, a wy cieszycie się doskonałą opinią...

- To prawda, należymy do czołówki polskich scen operetkowych, niektórzy nawet twierdzą, że jesteśmy najlepsi spośród około dziesięciu polskich teatrów tego typu. Frekwencja w czasie naszych występów jest rzeczywiście bardzo dobra. W Olsztynie przychodzi dwa tysiące osób, mamy komplety widzów w sali warszawskiej "Romy", a "Zemsta nietoperza" w Sali Kongresowej ściąga trzy tysiące chętnych, to samo jest przy "Skrzypku na dachu". Nie jest też źle na macierzystej sali: przy tysiącu miejsc na widowni mamy średnią frekwencję 75 procent! To nie lada sztuka. Wystarczy sobie uświadomić, że w teatrze dramatycznym komplet na widowni to zaledwie 300 osób, u nas ci ludzie zajęliby niecałe cztery rzędy...

- Gdzie tkwi tajemnica waszego powodzenia? Za co widzowie was lubią?

- Widz przychodzi do nas, by w czasie spektaklu odpocząć i wyjść z teatru w lepszym humorze. Nie bez powodu w operetce zazwyczaj wszystko się dobrze kończy. Ludzie lubią tę konwencję i nie przeszkadza im, że libretto jest zazwyczaj bardzo naiwne. Mimo to żałuję, że libreciści nie wzięli się za stare operetki i nie przenieśli ich akcji do współczesnych realiów. Na takich przeróbkach operetka jako sztuka bardzo by zyskała, a i widzowie byliby zapewne wdzięczni.

Czy wasza "Wesoła wdówka" właśnie w ten sposób będzie "odświeżona"?

- Mamy nadzieję, że realizatorzy uwspółcześnią libretto, oczywiście wszystko w granicach rozsądku. Wolno tak robić i to się często zdarza. Na przykład wystawianą u nas "Księżniczkę czardasza" Wojciech Adamczyk przeniósł w lata 20. XX wieku, poza tym akcja nie rozgrywa się w Budapeszcie i Wiedniu, lecz w Wilnie i w Warszawie. Zresztą w razie potrzeby wystarczy zmienić mundury oficerów polskich na austriackie i znowu będziemy w Wiedniu. Publiczność dobrze przyjmuje takie zabiegi, najlepszym dowodem sukces naszej "Księżniczki czardasza", z którą ciągle jesteśmy zapraszani na gościnne występy.

- Czy jest pan zadowolony ze swojego zespołu? Potrafi zagrać wszystko?

- No cóż... Od trzech lat w teatrach muzycznych panuje tendencja, że odtwórczyni roli ma być na scenie równie młoda, jak w scenariuszu. To przysparza kłopotów, bo skąd wziąć osobę młodą i jednocześnie wykształconą muzycznie? Kłopoty są także z tenorami, których poszukują wszystkie teatry muzyczne i opery, wypatrują przyszłych solistów wśród osób kończących akademie muzyczne. Doskonale wiem, gdzie jest i jak wygląda każdy tenor, który ma dobry głos. Ale my poszukujemy amantów, tzw. frakowców. Tych największych mieliśmy w spadku po wileńskiej "Lutni". Ale teraz coraz częściej mamy kłopoty z obsadą. W tym roku zaryzykowałem i, choć z etatami jest ciężko, prowadzimy rozmowy z kilku utalentowanymi tenorami, których wypatrzyłem.

Braki mam także w balecie. Coraz mniej młodzieży wybiera ten zawód, bo jest bardzo trudny i tak krótko można go wykonywać! Bywa, że szkołę opuszcza pięcioro dyplomantów, w tym tylko jeden chłopak. A przecież u mnie tancerz nie może być za niski, więc jeszcze trudniej znaleźć kogoś odpowiedniego. Jeżdżę po Polsce i szukam, ale w Poznaniu wybiera wszystkich dyrektor Pietras dla opery i Ewa Wycichowska dla Teatru Tańca, w Gdańsku też jest na miejscu opera i teatr muzyczny. A i zagranica korci młodych, bo tam można zarobić dużo więcej.

- A ile zarobią u pana?

- Najwyższa gaża podstawowa solisty wynosi 1400 zł, do tego dochodzi za spektakl najwyżej 280 zł, w praktyce nie więcej niż 100-200 zł. Średnia płaca wynosi więc 1500 zł, mniej niż w innych łódzkich teatrach, i to dotyczy wszystkich artystów.

Na domiar złego w 2006 roku tancerze tracą przywilej odchodzenia na emeryturę w wieku 45 lat. To sytuacja bez wyjścia, przecież ci ludzie nie mogą być na scenie do 65 roku życia. A w młodości nie mają czasu na zdobycie kwalifikacji w innym zawodzie. Tylko nieliczne osoby z zespołu baletowego studiują jakiś "normalny" kierunek: ekonomię czy marketing. Nie przychodzi im to łatwo, bo przecież w teatrze są i rano (na próbach) i wieczorem (na spektaklach). Bardzo tych ludzi cenię i pomagam im jak mogę.

- Czy wasze gościnne występy to wyjazdy "za chlebem"?

- Zagraniczne tak. Przez miesiąc ludzie zarobią tyle, co na macierzystej scenie przez pół roku. Teatr też na tym zyskuje, bo może trochę obniżyć i tak niemałe koszty. Trzeba sobie uświadomić, że wpływy z biletów nie pokryją kosztów wystawienia spektaklu. A utrzymanie budynku? A tantiemy ZAIKSu? Za "Królowę Śniegu" naliczyli nam 25 proc. wpływów, czyli przy cenie biletu 10 zł nie opłaca się nam tej bajki grać. A jeszcze muszę opłacić licencję na tytuł, na muzykę i na materiały nutowe. To są ogromne pieniądze.

- Niedawno zakończył się remont waszego budynku.

- Nie, to nie był jeszcze właściwy remont. Prace prowadzone latem były wymuszone zagrożeniem katastrofą budowlaną: rok temu zaczęły pękać ściany szczytowe. Na szczęście te uciążliwości: dużo kucia, kurzu i gruzu są już za nami. Udało się nawet otworzyć sezon 24 września, zgodnie z planem.

Ten właściwy, zaplanowany na trzy lata remont jeszcze przed nami. Pierwotnie miał mieć wartość 60 mln. zł, lecz z powodów finansowych został zmniejszony do prac o wartości 25 mln. Ale nawet ten okrojony zakres robót będzie realizowany etapami, bez zamykania teatru. Całość potrwa trzy lata, a poszczególne części remontu będą prowadzone podczas wydłużonej przerwy urlopowej. Przygotowaliśmy już koncepcję i dokumentację remontu, jeszcze w tym roku zostanie wybrany w przetargu wykonawca. Najbardziej cieszymy się z tego, że zyskamy sale prób. Teraz ma ją jedynie balet; orkiestra musi się przenosić do kawiarni, a chór ćwiczy sceny solistyczne po kątach.

- Zapewne poprawi się także akustyka. Byłam kiedyś na występie Krystyny Jandy i nic nie było słychać.

- No cóż, nasza widownia jest zaadaptowaną na potrzeby teatru salą kinową, tu wszędzie jest beton, beton i jeszcze raz beton! Ale i tak nie jest najgorzej, bo wszystkie pozycje klasyczne gramy bez nagłośnienia. Nie odpowiadamy jednak za jakość występów impresaryjnych. To ich organizatorzy powinni zapewnić odpowiednie nagłośnienie. Wspomniała pani o spektaklu pani Jandy. Wiem, że miała w kontrakcie występ dla 350 osób, tymczasem na sali było ich tysiąc. Jak mogło być dobrze? Na drugi spektakl aktorka zdecydowała się na przypięcie mikroportu, choć aktorzy dramatyczni tego nie lubią.

Liczymy, że po rozpoczęciu remontu otrzymamy dodatkowe pieniądze z Unii Europejskiej. Jeśli je otrzymamy, to możliwy będzie remont w pierwotnie planowanym zakresie, czyli z nowym zapleczem technicznym z elektronicznym wyposażeniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji