Trochę miłości
TEATROMANI mają ostatnio szczęście. Teatr "Wybrzeże" zaprasza nas nie tylko na przedstawienia własne, ale i na występy gościnne - skutecznie wyręczając w działalności impresaryjnej odpowied nie instytucje. Wybór przy tym ogromny: od "Zmierzchu" Babla z Torunia, po klasyczną operetkę z Lublina. W najbliższy poniedziałek "Ubu król" w wykonaniu aktorów warszawskich. A teraz bawimy się przedstawieniem Teatru "Kwadrat". Scena ta bardzo jest u nas lubiana. Publiczność nie zawiodła i tym razem, przedkładając "Sie kochamy" Schisgala nad wtorkowy - atrakcyjny - program telewizyjny. Nie zawiedli także aktorzy - nagrodzeni owacją w dawnym stylu.
Na razie więc teatr ma się dobrze. O ile spełnia oczekiwania publiczności. A wszyscy marzymy od czasu do czasu o dobrej komedii. Sztuka amerykańskiego autora, teatralny przebój światowy, gwa rantuje dobrą zabawę. Trzy osoby na scenie przykuwają naszą uwagę; ich perypetie, choć tak komiczne, mówią wiele o współczesnym świecie. Tytuł, w przekładzie Adama Tarna, sygnalizuje o jakie uczucia chodzi. To nie wielka miłość romantycznych kochanków. To starcie dwóch egoizmów, szukanie szczęścia i przyjemności. To miłość dostosowana do wzorów, jakie narzuca film i popularne magazyny - ilustrowana wykresem sporządzanym przez bohaterkę. Ale jednak miłość. Te uczucia takie sobie, trochę komiczne, trochę, żałosne, ukazane są poprzez perypetie klasycznego trójkąta. Nowością w ukazaniu tej konfiguracji jest ton jadu, absurdu. Autor nie stroni nawet od czarnego humoru.
Wszystkie te niuanse i niespodzianki wygrywa reżyseria Marcina Sławińskiego. Przedstawienie punktuje niespodziewane zwroty akcji, przemiany bohaterów i ich huśtawkę nastrojów. Scenografia Marka Lewandowskiego ukazuje nam jedno miejsce akcji: gdzieś na przedmieściu brudnym i posępnym, most - stację do ostatecznego kroku. Jakoż na naszych oczach, skacze się z niego - a na scenę chlustają bryzgi wody. Po czym pojawia się znów Milt (Paweł Wawrzecki), wyłowiony i uratowany, w coraz to nowych kostiumach, które budzą salwy śmiechu. Dawno się tak nie bawiono w teatrze, za sprawą całej trójki aktorów. Wiktor Zborowski (Harry) z powagą przedstawia maskę klasycznego nieudacznika. Prezentuje przyjacielowi - i nam - kolejne stany kliniczne upadku, którym się upaja. W ostrej formie ukazano nam na scenie typ, który znamy i z życia. I cóż za precyzja wykonania; choćby w scenie zdemaskowanego hipochondryka. Harry, niechcący, zapomina, że jakoby nie może chodzić. Próbuje zatrzeć wrażenie zdrowia i normalności - następuje plątanina susów i kuśtykań. Wreszcie z niesmakiem spogląda nao własną nogę, ustawia ją niby obce ciało - cały czas badając wzrokiem wrażenia Ellen. A rzadko się zdarza taki portret małej kobietki, jaki stworzyła Joanna Jędryka. Podobno zresztą kobiety niezbyt lubią grać w komedii, bo nie lubią się ośmieszać... A przecież miło pośmiać się razem - i aktorka poszła na całość. Te pozy, miny i gesty - pełne rezygnacji niedbalstwo i prężenie się w nagłej, rozpaczliwej kokieterii. Skulone, zgarbione stworzonko, które nagle prostuje się, aby jak karna uczennica, wydawać swoją lekcję - popis erudycji kobiety wykształ conej i nowoczesnej. Proszę państwa, to trzeba zobaczyć. Sztuka komedii, w dzisiejszych czasach, to rzadki cud.