Artykuły

Zastępstwo życia

Polscy śpiewacy coraz częściej triumfują na światowych scenach. Beczała i Kwiecień są doceniani przez środowisko, publiczność operową i fachowców. Na progu wielkiego sukcesu stoi też Aleksandra Kurzak. Nie ma jej jeszcze w rankingach, ale to kwestia przyszłości - pisze Dorota Szwarcman w Polityce.

Tenor Piotr Beczała odnosił już w swej karierze znaczące sukcesy w teatrach europejskich, w tym w mediolańskiej La Scali i londyńskiej Covent Garden, a w nowojorskiej Metropolitan Opera śpiewał jeszcze role księcia Mantui w "Rigoletcie" i Leńskiego w "Onieginie". Kiedy jednak 7 lutego w nagłym zastępstwie zaśpiewał rolę Edgara w spektaklu "Łucji z Lammermoor", transmitowanym bezpośrednio z Met nie tylko przez liczne radiofonie, ale i w technologii HD do kin w 35 krajach (w tym także w Polsce), jego pozycja wzrosła. Czym innym jest bowiem zachwycona publiczność na spektaklu i przychylne głosy krytyków, a czym innym obecność w tej samej chwili w kilkuset kinach na całym świecie. Wieczór oceniono jako polski triumf również dlatego, że w spektaklu obok Beczały brał udział współpracujący stale z Met i bardzo tam lubiany baryton Mariusz Kwiecień (jako brat Łucji lord Ashton). Polski tandem wypadł tym lepiej, że primadonna spektaklu Anna Netrebko nie doszła jeszcze całkowicie do formy po urodzeniu dziecka i śpiewała poniżej swoich możliwości. Od publiczności Met dostała mniejsze brawa niż Beczała, który zdecydowanie stał się bohaterem wieczoru.

W ostatniej chwili

Gwiazdorstwo się mści. Netrebko zbyt szybko chciała powrócić do wcześniejszych triumfów; Rolando Villazón, który miał jej partnerować w tym spektaklu, przeżył na poprzednim przedstawieniu klęskę, okraszając rolę kiksami - po nadmiernej eksploatacji głos odmówił posłuszeństwa (nielitościwi operomani natychmiast rozpowszechnili odnośne fragmenty na YouTube wraz z pełnym usterek występem Netrebko). Meksykański tenor musiał więc zrezygnować z dalszych zaplanowanych występów. I dzięki temu Beczała być może przestanie być w końcu risingstar (który to tytuł jest mu przypisywany od kilku lat) i stanie się po prostu star. Już nieraz tak się zdarzało w historii muzyki, że nagłe zastępstwo w strategicznym momencie dało początek nowej, olśniewającej karierze. Np. legendarny dyrygent Arturo Toscanini rozpoczął przygodę z batutą jako dziewiętnastoletni wiolonczelista jednej z włoskich wędrownych trup operowych: po kłótni zespołu ze swoim dyrygentem poproszono go o zadyrygowanie "Aidą". W świecie śpiewaków operowych podobne przypadki zdarzają się często; głos ludzki jest instrumentem delikatnym, często odmawiającym posłuszeństwa w ostatniej chwili.

Placido Domingo miał w początkach swojej kariery parę takich zdarzeń: zastąpił wielkiego Franca Corellego najpierw w Nowym Orleanie, a potem, w 1968 r. w Met, w "Adriannie Lecouvreur" Francesca Cilei. W kolejnym roku w ostatniej chwili wystąpił w spektaklu "Toski", transmitowanym przez radio na całe Stany Zjednoczone - i tak rozpoczęła się era jego triumfu.

Polakom też nieraz przydarzały się podobne historie. Ewa Podleś w 1997 r. zastąpiła w trybie nagłym Cecilię Bartoli na recitalu w Ann Arbor. Dziś jest w Stanach uwielbiana, a w zeszłym roku powróciła triumfalnie na scenę Met jako La Cieca w operze "Gioconda" Amilcare Ponchiellego; warto przypomnieć, że jej debiut sceniczny poza Polską nastąpił 24 lata wcześniej właśnie na tej scenie (w "Rinaldzie" Haendla). Krytycy zdumiewają się dziś, czemu ta przerwa była tak długa. Baryton Andrzej Dobber w pierwszych latach swej działalności w Niemczech wskoczył w ostatniej chwili do spektaklu "La finta giardiniera" Mozarta we Frankfurcie; w efekcie otrzymał stały angaż (później poznały go całe Niemcy dzięki wygranej na prestiżowym konkursie ARD w Monachium). Dziś ma na koncie występy w Covent Garden, La Scali i Met.

Ariadna musiała schudnąć

Pechowy Rolando Villazón także zaliczył podobne wydarzenie. Osiem lat temu, zaledwie po roku pobytu w Europie, jako 28-latek w trybie nagłym wystąpił w Operze Paryskiej w roli Alfreda w "Traviacie". Natychmiast rzucili się nań agenci, przedstawiciele ważnych teatrów operowych i wytwórni płytowych. Rynek wciąż poszukuje gwiazdora-tenora, zwłaszcza po przygaśnięciu słynnych Trzech Tenorów. Ale mamy dziś czas kultury obrazkowej, śpiewak musi nie tylko śpiewać, ale i wyglądać.

Nie wiadomo, co dziś począłby Pavarotti, gdyby musiał dopiero zdobywać szczyty. Kończy się era potężnych solistów i primadonn. Pięć lat temu głośna stała się historia Amerykanki Deborah Voigt, wybitnej odtwórczyni ról wagnerowskich, kiedy to w Covent Garden pozbawiono ją roli Ariadny w operze Richarda Straussa z powodu nadmiernej otyłości; teatr był za to krytykowany, ale solistka podjęła drakońską kurację odchudzającą (nie z tego powodu, jak tłumaczyła; przyczyną miały być kłopoty zdrowotne) i w parę lat później, zaliczywszy po drodze role w Met, Chicago i Wiedniu, wykonała w Londynie z powodzeniem rolę Ariadny.

Anna Netrebko, dziś 38-letnia, obdarzona nie tylko głosem o pięknej barwie, ale i niepospolitą urodą, jest od lat symbolem nowego typu damskiego gwiazdorstwa operowego. Przebicie się do wielkiego świata zawdzięcza Valeremu Gergievowi, charyzmatycznemu szefowi petersburskiego Teatru Maryjskiego, rozdającemu karty także na Zachodzie. Szybko jednak zdyskontowała swój sukces: w 1999 r. w Covent Garden, w rok później w La Scali, w Metropolitan Opera w 2002 r., wreszcie na festiwalu w Salzburgu, co przypieczętowało jej triumf, bowiem poszedł za tym kontrakt z firmą Deutsche Grammophon (dziś poza rejestracjami oper Netrebko ma na koncie kilka płyt solowych). Wejście w świat koncernów płytowych pociąga za sobą dodatkową reklamę: sesje w kolorowych magazynach, wywiady i filmy promujące. Życie śpiewaczki zaczęło przypominać życie modelki czy w ogóle celebrytki - z prywatnością bez tajemnic, z ubarwianiem życiorysu (np. artystka opowiada, że pierwszy kontakt z operą miała pracując w niej jako sprzątaczka, tymczasem po prostu dorabiała sobie w ten sposób jako studentka konserwatorium).

Kariery śpiewaczych gwiazd pierwszej wielkości muszą dziś łączyć się z medialnością. Jeśli komuś zależy tylko na uwielbieniu wiernej publiczności operowej, wystarczą dobre recenzje i udział w nagraniach oper. Jeśli zaś ktoś chce być powszechnie znany, nie osiągnie tego bez kontraktu z dobrą wytwórnią płytową i bez obecności w prasie tzw. lżejszej oraz w programach TV. Bywa, że muszą wtedy nagrywać płyty bardziej popularne, a na łamach prasy grać role nie tylko wybitnych śpiewaków, ale i symboli seksu.

Wystarczy spojrzeć, jak Decca wypromowała Cecilię Bartoli, jaką oprawę graficzną mają jej płyty i (co wiedzą ci, którzy widzieli gwiazdę na żywo) jak zdjęcia artystki bywają upiększane. Podobnie jest z Renee Fleming. Najnowszą damską gwiazdą zakontraktowaną przez Deutsche Grammophon jest Elina Garancva z Łotwy (ostatnio mogła ją podziwiać publiczność Filharmonii Łódzkiej).

Od kilku lat ze zmiennym powodzeniem firmy płytowe poszukują gwiazd tenorów. Maltańczyk Joseph Calleja nagrał płytę dla wytwórni Decca, Peruwiańczyk Juan Diego Flórez ma na koncie kilka płyt solowych w tej firmie, a wspomniany Villazón nagrał dla Deutsche Grammophon nie tylko parę płyt solowych, ale jeszcze duety z Anną Netrebko. Ten zestaw w ostatnich latach zrobił furorę - śpiewakom dobrze występuje się razem, oboje mają świetną prezencję i są nieźli aktorsko. Taka para sopranowo-tenorowa była mediom potrzebna po przygaśnięciu blasku małżeństwa Angela Gheorghiu - Roberto Alagna. Ostatnim hitem Netrebko i Villazóna była rejestracja "Traviaty" w Operze Wiedeńskiej. Tym bardziej oczekiwany był ten duet na początku lutego w Met. I tym większe rozczarowanie formą Villazóna, a w konsekwencji - sukces Beczały.

Higiena głosu

Beczała i Kwiecień są doceniani przez środowisko, publiczność operową i fachowców. Rzadko pojawiają się w magazynach kolorowych. Żaden z nich nie ma kontraktu z dużą światową firmą płytową; pokazują się jedynie w rejestracjach oper. Tylko Beczała wydał w zeszłym roku pierwszą płytę solową - dla może trochę mniej znanej, ale cenionej w świecie opery marki Orfeo. Płyta "Salut!", zawierająca różne arie operowe, zdobyła znakomite recenzje.

Beczała skończy w tym roku 43 lata. Karierę planuje niezwykle rozważnie. Na rolę księcia Mantui, obecnie jedną z jego koronnych, poczekał spokojnie kilka lat. Zaczynał od Mozarta. Higiena głosu - to dla niego sprawa podstawowa. Nie daje się on też wpuścić w młyn żadnej maszyny promocyjnej, nie kreuje wizerunku, nie udziwnia się ani nie hołduje modom. Po prostu wychodzi na scenę i robi swoje. I wygrywa.

O kilka lat młodszy 36-letni Mariusz Kwiecień także nie przyjmuje ról, na które, jak uważa, jest jeszcze za wcześnie. Jego prezencja, o głosie nie mówiąc, predestynowałaby go również do roli gwiazdora, lecz on woli być znakomitym solistą. Nie znosi autokreacji poza teatrem. Krytycy go hołubią: w marcu zeszłego roku główny krytyk muzyczny "New York Timesa" Anthony Tommasini napisał o nim duży artykuł pt. "Polski książę podbija scenę", wychwalając zalety zarówno jego głosu, jaki aktorstwa.

Kwiecień jest bezpośredni i komunikatywny, wywiadów udziela chętnie, ale, podobnie jak starszy kolega, nie wystawia prywatności na sprzedaż; przyznaje się tylko do pasji fotografowania. W rodzinnym Krakowie urządzono wystawę jego zdjęć. Obaj swoje pierwsze sukcesy odnosili w Europie (Kwiecień jest laureatem wiedeńskiego konkursu Belvedere), ale nasz baryton szybko wyfrunął za ocean, choć wciąż śpiewa na prestiżowych scenach europejskich.

Beczała i Kwiecień znaleźli się w zeszłym roku po raz pierwszy w rankingu śpiewaków, publikowanym co lato przez austriackie wydawnictwo "Festspiele". Beczała na dziesiątym miejscu; przed nim z tenorów znaleźli się Florez, Villa-zón, Calleja i Alagna. Kwiecień zajął dopiero miejsce dwudzieste, ale pewnie też dlatego, że bardziej znany jest w Stanach niż w Europie.

Na progu wielkiego sukcesu stoi też Aleksandra Kurzak. Nie ma jej jeszcze w rankingach, ale to kwestia przyszłości. Cztery lata temu podbiła publiczność Met i krytykę amerykańską śpiewając karkołomnie trudną partię lalki Olimpii w "Opowieściach Hoffmanna" Offenbacha. Potem uwiodła rolą Blondy w "Uprowadzeniu z seraju" Mozarta, Gildą w "Rigoletcie" (gdzie spotkała się z Beczała), a w następnym sezonie wystąpi jako Zerbinetta w "Ariadnie na Naxos" Richarda Straussa. Tymczasem nawiązała też współpracę z Covent Garden i festiwalem w Salzburgu. Zachwyca krytyków głosem, ale wciąż jest jeszcze wschodzącą gwiazdą.

Nasi śpiewacy wyróżniają się rozwagą, co może im tylko wyjść na dobre. Widzimy, co przytrafiło się Villazónowi, który przyjmował zbyt wiele trudnych propozycji i zbyt często planował udział w masowych wydarzeniach. Walczył o masową popularność. Nasi artyści chcą być po prostu dobrzy. Miejmy nadzieję, że nadal będziemy ich słuchać też w Polsce. Ostatnio Kurzak wzięła udział w premierze "Wesela Figara" w macierzystej Operze Wrocławskiej, a Kwiecień - w premierze "Don Giovanniego" w Operze Krakowskiej.

Na zdjęciu: Piotr Beczała w "Onieginie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji