Artykuły

W powodzi symboli

"Rigoletto" w reż. Henryka Baronowskiego Baranowskiego w Operze Krakowskiej obejrzał Tadeusz Płatek.

Przedstawienie miało być kontemplacyjne i kontrowersyjne. Było kiczowate, udziwnione i nieprzekonujące. Gdy kurtyna poszła w górę, zacząłem żałować, że w nocy z soboty na niedzielę przestawiłem zegarek o godzinę do przodu (lepiej byłoby się spóźnić i opuścić pierwszy akt).

Henryk Baranowski - reżyser - zapowiadał, że zmierza do "bardzo subiektywnej, surrealno-medytacyjnej zasady budowania sytuacji, przez to wchodzenie w sfery podświadomości, sfery archetypów, głębokich uczuć i intonacji, medytacyjnie analizowanych z pomocą muzyki i gestu bardzo oszczędnego, zbliżonego do medytacji Tai chi - jako środka maksymalnej koncentracji i skupienia".

Powyższy cytat jest tak samo niezgrabny i niezrozumiały, jak samo przedstawienie. Jeżeli przez surrealizm rozumiemy wrzucanie pomysłów do jednego worka, bez wspólnego mianownika i bez szacunku dla wrażliwości widza - to reżyserowi udało się osiągnąć cel. Tylko gdzie medytacja? Czy może chodzi o scenę spotkania Księcia Mantui z Gildą, w stylu "Dybuka" Warlikowskiego? Tylko, że tam zatopienie akcji w świetle i odgłosach przejeżdżających samochodów miało dramaturgiczny sens. W "Rigoletcie" jest oderwanym od całości efektem. Baranowskiego ogarnia obsesja "symboli", które w istocie są niepotrzebnymi, odwracającymi uwagę gadżetami. Książę Mantui do znudzenia lata po scenie z klatką na ptaki - aby do każdego dotarła ta "głęboka" dwuznaczność: on więzi Gildę, ale też Gilda więzi jego w pajęczynie uczuć. Nie wystarczy, że postać Rigoletta została na scenie podzielona między dwie osoby. Śpiewający Rigoletto trzyma na smyczy karła w stroju błazna. Na dokładkę nosi jednak garb - żeby nie było wątpliwości. Urzędnicy książęcy noszą garnitury i teczki (a jakże! urzędnik musi mieć teczkę), a gdy zawiadamiają Księcia o porwaniu Gildy -machają mu przed nosem majteczkami i staniczkami... Scenograficzny lamus. Jako to: kobiety w maskach, kokietujące w świetle buduarowych lampek siedzą na szezlongach. A każdy szezlong jeździ na europalecie. Dlaczego, skoro to powoduje jedynie ścisk i bałagan na scenie? To pierwszy akt.

W scenach ze Sparafucile sceneria zmienia się w industrialną. Wyrasta fragment fabrycznego przedmieścia, czyli piramida zardzewiałych beczek - dość interesująca jako kompozycja przestrzenna, jednak na scenie przytłaczająca. I wszechobecne tautologie: jak burza - to z nieba leje się deszcz (reżyser już podobno kiedyś zalał wodą jeden z krakowskich teatrów) i migają błyskawice. Przedstawienie nie chce być magiczną umową z widzem, tylko ławą, na którą wywalamy kawę.

Najmocniejszą stroną spektaklu jest obsada wokalna i orkiestra. Szczególnych wzruszeń na premierowym pokazie dostarczył Mikołaj Zalasiński (Rigoletto). Doskonały głos w połączeniu z przekonującą interpretacją.

To Rigoletto tragiczny, miotany emocjami, błagający "Oddajcie mi córkę!". Spektakl ma potrójną obsadę, wśród której nie brakuje artystów pierwszej wody. Dla nich warto poświęcić czas nie tylko jednego wieczoru. Ale tylko dla nich.

Jeden z gości po spektaklu na ręce dyrektora opery złożył prezent - album recenzji przedwojennych przedstawień operowych. Nawiązywano do świetnych wydarzeń i postaci: Ady Sari i Bolesława Wallek Walewskiego, wznosiły się okrzyki: Opera Restituta! Jeśli tak ma wyglądać odrodzenie opery, w pseudo postmodernistycznych szatach, w inscenizacyjnym Eintopfie, to z naszym poczuciem dobrego smaku jest naprawdę źle.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji