Artykuły

Odzyskiwanie przymierza

Co się udało Janowi Klacie? - pyta w cotygodniowym felietonie specjalnie dla e-teatru Paweł Sztarbowski

Mierzi mnie "Trylogia" Jana Klaty. Niektóre sceny uwierają mnie bardzo. A z finałem "Pana Wołodyjowskiego", w którym bohaterowie schodzą do kanału na pewną śmierć, nie mogę zgodzić się wcale. Zbyt mocno staje się to wszystko Rymkiewiczowskie, zbyt silnie potwierdza Sienkiewiczowskie sny o potędze w cierpieniu, zbyt skrajnie przywołuje postulat bohaterstwa za wszelką cenę. Zbyt mocno ta scena przypomina pieśń, co gdy krew poczuła, spod ziemi wygląda i jak upiór "krwi żąda, krwi żąda, krwi żąda". Mimo to uważam "Trylogię" Jana Klaty za arcydzieło. Mało tego! To najlepszy spektakl, jaki obecnie można zobaczyć w Polsce, a reżyser po ostatniej premierze i wcześniejszej "Sprawie Dantona" stał się w moim mniemaniu najważniejszym artystą teatralnym w Polsce.

Po takiej deklaracji już widzę żarliwych wielbicieli dajmy na to Jarockiego, Lupy, Warlikowskiego czy Kleczewskiej, jak przecierają oczy ze zdumienia. Już wyobrażam sobie, jak zarzucają mi dezynwolturę, jak węszą chęć łatwej prowokacji. Dlatego, żeby nie zostać z góry odsądzonym od czci i wiary, kilka słów wyjaśnienia. Dlaczego Klata? Przecież ostatni spektakl Lupy czy właściwie wszystkie spektakle Zadary są dużo odważniejsze w szukaniu nowego języka, nowych przestrzeni tego, co teatralne. Przecież spektakle Warlikowskiego czy Kleczewskiej o wiele głębiej wchodzą w aktora. Dlaczego więc jednak Klata?

Powód jest bardzo prosty. To jedyny polski reżyser, który podejmując tematy najwyższej wagi potrafi jednocześnie nadać im walor teatru popularnego, którego forma jest otwarta na rozmowę z widzem. Z każdym widzem. Jego spektakle to nie elitarna rozmowa dla neurotyków i wybrańców, ani tym bardziej spotkanie kulturalnych ciotek przy kawie. To teatr, który działa na wielu poziomach, który chce trafiać do każdego.

Przed laty Małgorzata Dziewulska w znakomitej książce "Teatr zdradzonego przymierza" przypominała postać Wojciecha Bogusławskiego i jego niezłomną chęć porozumiewania się z parterem i wspólnego budowania tożsamości obywatelskiej. Porozumienie z parterem wymagało oczywiście ataku na elity dostojnie zasiadające w lożach. W wyniku utraty niepodległości ten rodzaj przymierza nie miał szans kontynuacji, nie było już miejsca na bezpośrednią rozmowę. Został zastąpiony zaproponowanym przez romantyków elitarnym przymierzem idei, które dostępne jest tylko nielicznym. "Dziady" wyparły "Krakowiaków i górali". I tak się złożyło, że właśnie to romantyczne przymierze, poza nielicznymi wyjątkami z międzywojnia, stało się znakiem szczególnym polskiego teatru, przynosząc oczywiście często zjawiska wybitne, promieniujące na cały świat. Mimo wszystko były to jednak zjawiska niszowe, znane jedynie wąskim kręgom.

Klata odnowił rozmowę z parterem. Odnowił gest Bogusławskiego. Stał się dla współczesnego teatru kimś na kształt gwiazdy rocka, ale z kręgu gwiazd takich jak liderzy "The Clash" czy "Joy Division", których piosenki pojawiają się w jego spektaklach, a więc takich, którzy swoją sztuką potrafią zainteresować i porwać tłumy, a jednocześnie nie rezygnują z rozbudzania namiętnych dyskusji na tematy społeczne, polityczne, egzystencjalne. Być może dlatego jego pojawienie się na nieskalanym nieboskłonie polskiego teatru, tak rozdrażniło elitarne towarzystwa kanapowe? Może dlatego zarzucano mu prostactwo, bełkot i populizm? Przecież w polskim teatrze walor popularności wciąż brzmi jak obelga. Wciąż istnieje przeświadczenie, że teatr skierowany do szerokiej publiczności wyklucza artyzm. Ten wielki, ten prawdziwy. Mimo to Klata potrafi budować ważkie narracje, podejmować najtrudniejsze tematy, nadawać im odważną formę artystyczną i jednocześnie nie staje się artystą zrozumiałym jedynie dla wybrańców. Ale też nie probuje się przypodobać swoim widzom za wszelką cenę, jak powiedzmy, Hanuszkiewicz, do którego niektórzy chcieliby go porównywać. Potrafi ich nie tylko kokietować, ale też drażnić, rozwścieczać, zmuszać do myślenia.

Ostatnim takim reżyserem był w Polsce Leon Schiller. Po kilkudziesięciu latach dzięki Klacie polski teatr znów podjął wysiłek budowania z widownią wspólnoty obywatelskiej. To on pokazał jak porozumiewać się z publicznością, zamiast gadać ponad jej głowami. Podobna rzecz udała się Mai Kleczewskiej w "Śnie nocy letniej" i Michałowi Zadarze w "Wałęsie", ale oboje wycofali się potem na pozycje bardziej elitarne. Inną reżyserką, która podjęła tę samą drogę, skutecznie ją rozwija i być może kiedyś zawalczy z Klatą o palmę pierwszeństwa jest Monika Strzępka. Odzyskujemy przymierze!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji