Artykuły

Pobladły terkot

"Życie pana Moliera" w reż. Marka Litewki na Scenie Moliere w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W historii światowej telekomunikacji odbyła się jedna rozmowa telefoniczna, która całkowicie usprawiedliwia istnienie światowej telekomunikacji. Na biurku człowieczka, co sobie spokojnie gnił po naszej stronie spokojnego gnicia, zaterkotał czarny ebonit. Człowieczek, jak to człowieczek - odebrał grzecznie. Odebrał, bo był dobrze wychowany. Odebrał, gdyż tatulo mu od dziecka mówili: pamiętaj synu, jak ktoś dzwoni do ciebie, to nie uchodzi zaniechać podniesienia słuchawki. Dla piękna opowieści załóżmy, że za oknami zmierzchało...

Całkiem tak, jak w poniedziałek na Szewskiej, gdy na scenie w podziemiach Cafe "Moliere" Marek Litewka pokazywał wyreżyserowane przez siebie "Życie pana Moliera" według Michaiła Bułhakowa. Wróćmy jednak do telefonu sprzed przysłowiowych wieków.

Tak. Jakby rzekł Andrzej Stasiuk - tamta noc pośladkiem swym, kolosalnym i czarnym, z wolna rozsiadała się na Moskwie całej, a dobrze wychowany człowieczek usłyszał głos, którego nie słyszał żaden inny człowieczek świata. To był głos zawiadowcy gnicia. Głos Świętego Mikołaja, który z namiętnością rozdawał wiernym własne ich zdychania. Nie tylko z okazji świąt, lecz codziennie. Bo tak ich wielbił. To był głos właściciela rączki uschniętej niczym rączka Szekspirowskiego Ryszarda III. To było brzmienie smoły.

Smoła: "Otrzymaliśmy pański list. Czytaliśmy z towarzyszami. Będzie pan mieć na niego pozytywną odpowiedź. A może rzeczywiście puścić pana za granicę? Co, bardzośmy się panu naprzykrzyli?".

Człowieczek: "Ostatnio długo myślałem nad tym, czy rosyjski pisarz może żyć poza ojczyzną, i wydaje mi się, że nie może".

Smoła: "Ma pan rację. Ja też tak myślę. Gdzie pan chce pracować? W Teatrze Artystycznym?".

Człowieczek: "Tak, chciałbym. Ale rozmawiałem o tym i otrzymałem odmowę".

Smoła: "A niech pan tam złoży podanie. Mam wrażenie, że się zgodzą...".

Cóż tu dodać można? Nazwiska bohaterów. Człowieczek to Michaił Bułhakow. Smoła zaś - to Józef Stalin. Doskonała ciemność zatelefonowała do pojedynczego gnicia i złożenie podania o pracę zaproponowała, bo miała wrażenie, że podanie przyjęte zostanie... Jakie przymiotniki udźwigną potworność takiego zmierzchu moskiewskiego?

Piszę o niegdysiejszym terkocie czarnego ebonitu, gdyż terkot ten tkwi w przedstawieniu Litewki i jest, ściślej mówiąc - powinien być - jego sednem. Klamra opowieści o powolnym gniciu Moliera to u Litewki opowieść o powolnym gniciu Bułhakowa, który, pragnąc gnić po ludzku, dla siebie i świata pisze sztukę "Zmowa Świętoszków" i powieść "Życie pana Moliera". By oddech złapać - porównuje światy, zestawia losy, bada tężyznę potworności tężejących wokół Moliera i siebie samego. Prawie na jedno mu wychodzi. I wtedy budzi się czarny ebonit. Dzwoni ciemność. I ciemność ma wrażenie, że wszystko dobrze się skończy...

Gdy się tak własną opowieść o cierpkiej doli artysty ustawia, i gdy się grającemu rolę Bułhakowa Ryszardowi Łukowskiemu fundamentalnie cierpki telefon od smoły odbierać każe, to nie ma siły - po odłożeniu słuchawki w powietrzu granitowa potworność zawisnąć musi. Inaczej opowieść w papier się zmienia. Owszem, po dyspucie z właścicielem lekko uschniętej łapki Łukowski ma na twarzy ponurość. Ale jest to ponurość człowieczka, który przed momentem dowiedział się, że Święty Mikołaj z hulajnogą przybędzie nie dziś, lecz jutro. Z hulajnogą, nie z kulą, co ma ugrzęznąć w potylicy. Niestety.

Krążę wokół terkotania, bo cała reszta okazała się taka, jak i ono. Ot, taniutki smuteczek dziecka, któremu się mikołajkowy prezencik lekuchno przesunął w czasie. Wprawdzie dziś pod poduchą będzie pusto, ale za to jutro - ho, ho! Będzie pełno!

Tańcują, skaczą, siedzą, krzyczą, szepczą, milczą, jarmarczność uprawiają, tragizm cyzelują, słowem, czynią teatralnie wszystko, co możliwe, by ciekawie migotać - a wszystko w nieuchronną letniość wpada. W letniość, bladość i nijakość. Pachnie pieczonym kurczakiem i - nie ma co kryć - wyśmienitą wódką słodką. Wytworne peruki śmigają tak intensywnie, jak piersi przemykających dzierlatek. Bywa, że całość dotyka potęgi prymitywu komedii dell'arte. Więcej powiem. Szymon Kuśmider jako Molier ma dojmująco bolesne momenty. Wojciech Skibiński niekumatość granego przez siebie Moirrona podniósł do poziomu wybornego smakołyku aktorskiego. Ewa Kaim zaś, jako Magdalena, była rytualnie poza konkurencją w trudnej sztuce delikatności. Słowem - u Litewki bywa nieźle. Tylko że kompletnie nie wiadomo, po co mianowicie. To dobro zwyczajnie w gwizdek idzie.

Zostaje - obojętność. No, bo cóż więcej z siebie wykrzesać można wobec bólu letniego, bladego przerażenia i papierowych tragedii? Tamto terkotanie czarnego ebonitu było potwornością ostateczną. Bułhakow próbował je przykryć zgrzytem pióra. W miarę sprawna, bezpretensjonalnie odpustowa zabawa sceniczna to stanowczo za mało, by ów terkot skuteczny i zgrzyt bezradny udźwignąć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji