Wodewil bez komarów
PODCZAS prób jednej ze swoich sztuk w MCHATcie Czechow zauważył, że coraz któryś z aktorów pacnie się ręką to po karku, to w czoło, czy policzek, i siarczyste klap-klap, klap-klap... sekunduje subtelnym dialogom o beznadziejności, melancholii i tęsknocie za lepszym światem. Zaniepokojony tymi "działaniami scenicznymi" autor zwrócił się do reżysera - Konstantego Stanisławskiego - z pytaniem co to znaczy? Jak to co - zdziwił się Stanisławski - oni po prostu biją komary. Przecież w sztuce nie było żadnych komarów - replikował Czechow. Ale i nie było - upierał się reżyser - że ich nie ma. Czechow zamilkł, zamyślił się i po godzinie opuszczając widownię mruknął do Stanisławskiego: widzę, że następnym razem będę musiał napisać "rzecz dzieje się w okolicy bez komarów".
"Trzy siostry" uważał Czechow za "wodewil". Kiedy podczas próby czytanej aktorzy MCHATu zaczęli je nazywać dramatem, a nawet tragedią - dyskretnie opuścił teatr. "Pobiegłem do mieszkania Czechowa - wspomi-na później Stanisławski - gdzie zastałem go nie tylko w stanie rozdrażnienia i smutku, ale wprost rozgniewanego, co mu się rzadko zdarzało... był pewien, że napisał wesołą komedię, a w czasie czytania wszyscy uznali ją za dramat i płakali słuchając".
Te dwie anegdoty stanowią wymowną ilustrację stosunków między MCHATem i Czechowem. Ukazują na czym polegał wpływ teatru na kształt sceniczny jego sztuk, a także jak zrodziła się tradycja grania Czechowa. Rzekomy brak akcji miał być rekompensowany owymi aktorskimi gierkami w rodzaju polowania na komary, co zresztą służyło "osadzaniu utworu w rzeczywistości", zaś nastrój melancholii, zamyślenia i smutku miał dominować na scenie. Wszystko ze Stanisławskiego, nic z Czechowa! Autorytet Stanisławskiego przeważył jednak nowatorstwo Czechowa i w świat powędrował styl a la MCHAT.
Zdradził go dopiero na rzecz autora, a więc na rzecz komedii, wodewilu - Adam Hanuszkiewicz w Teatrze Narodowym. Tam na "Trzech siostrach" śmiejemy się raz po raz. Wprawdzie nie rubasznie, ale głośno. Bo ostatecznie - czegóż tu płakać? Że trzy mitomanki, niczym sójki za morze, wybierają się do wielkiego miasta? Lub, że starzejący się lowelas nie potrafi uporać się z żoną-histeryczką i córkami? Czy, że ktoś tam bredzi o błogosławieństwach pracy nie ruszając palcem o palec? Czegóż tu płakać? Czechow (a za nim i Hanuszkiewicz) niczym w krzywym zwierciadle ukazuje jak ludzie marnują życie, marnują czas, jak mielą jedne i te same frazesy przemieniając je na papkę śmieszności i nudy. Owo czekanie okazuje się nie tragedią niespełnionych marzeń, ale klęską pasywności, owocem własnej bezsiły. Do diabła z czekaniem i snuciem planów, zabierzmy się do roboty - zdaje się głosić morał "Trzech sióstr" z placu Teatralnego. I chyba nie jest to najgłupszy morał, a na pewno nie pozbawiony aktualności.
Oprócz tego, oprócz degradacji owych - bardziej ze Stanisławskiego niż Czechowa wziętych - dramatów niemocy i bezsensu, oprócz przewietrzenia sceny z mgiełek melancholicznych i osuszenia z potoków łez, wydobył Hanuszkiewicz na wierzch warstwę cennego i czystego kruszcu. Warstwę znakomitego, chwilami nonsensownego, dowcipu. Przydało to spektaklowi świeżości, uczyniło go bardziej współczesnym, związało z teatrem absurdu, który - właśnie w dziedzinie komedii tak znaczną zyskał sobie u nas popularność. Z wizji szczęśliwej przyszłości "za 200 czy 300 lat" pułkownika Wierszynina śmiejemy się równie beztrosko, jak z bredni dziadka Fieraponta (niezmiennie znakomity Kazimierz Opaliński) o 200 stopniach mrozu w Petersburgu, z opowieści Fiodora Iljicza Kułygina o kłopotach z gramatyką łacińską kolegi z Akcyzy, tak jak z bredni "beserwissera" sztabskapitana Solonego. Wszystkie one są po trosze krewniakami np. Ionesco. Lub raczej ten odbił w jakimś stopniu z Czechowskiego pnia. Antytradycjonalne potraktowanie utworu znalazło odpowiednik również w obsadach. Szczególnie męskich. A więc Wierszynin (udana rola Gustawa Lutkiewicza) nie jest tu szlachetnym i wzniosłym filozofem, lecz rezonerem-safandułą i otłuszczonym lowelasem. Solony (Krzysztof Chamiec) stracił nieco diaboliczności na rzecz głupawej fanfaronady, a Tuzenbachowi (Wojciech Brzozowicz) ubyło romantyzmu wypartego przez rozlazłe gadulstwo. Prozorow (świetnie, z ogromną subtelnością, ciepłem i autoironią zagrany przez Henryka Machalicę) to nie życie złamane, lecz tchórzliwie wymoszczone pod żoninym pantoflem, zaś Kułygin (Eugeniusz Robaczewski) okraszony rumieńcami z Gogola, kazał zapomnieć o gorączce zawistnej niecierpliwości prowincjonalnego karierowicza. Wśród sióstr prym wiodła Zofia Kucówna (Masza). Aktorka ta po raz nie wiadomo który wykazała, że grać może wszystko z równie znakomitym skutkiem. I jeżeli kogoś nie interesuje ani Czechow, ani Hanuszkiewicz , nudzi klasyka na równi z nowymi odczytaniami tekstu - niech wie że w "Trzech siostrach" może zobaczyć Kucównę! Jej sceniczne siostry zagrały Mirosława Dubrawska (Olga) i Ewa Żukowska (Irina). Z temperamentem i zatrważającą autentycznością zagrała chytrą idiotkę Nataszę Eleonora Hardock - z powodzeniem debiutując na scenie warszawskiej. Świetne (jak zawsze) dekoracje, utrzymane w stylu subtelnej drwiny z tzw. czechowskiego stylu, zaprojektował Marian Kołodziej.
"Mówił pan - zwierzał się jednemu ze znajomych Czechow - że płakał na moich sztukach... I nie tylko pan... A przecież nie po to je pisałem, to Stanisławski zrobił je na łzawo. Chciałem czegoś innego. Chciałem tylko uczciwie powiedzieć ludziom: spójrzcie na siebie, popatrzcie jak marnie, jak nudno żyjecie... Czegóż tu płakać?"
Więc nie płaczemy, choć mimo śmiechu ten "wodewil" nie jest przecież zabawą.